Idziemy oglądać rzekę na zmianę. Zostaję z kotami w samochodzie, z nudów obserwując ludzi. Parking sprząta stary Indianin, co i raz zatrzymuje się i pożywia czarnymi owocami wielkości jagód z drzewa, którego nie znam. Indianin bardzo sympatyczny, chętnie udziela objaśnień, jak można je wykorzystać na przetwory. Andrzej zastaje nas prawie że zaprzyjaźnionych i obżerających się owocami i potem przez kilka godzin czujnie obserwuje, czy czasem nie schodzę z tego świata. Glenwood Canyon jest tak wąski, że problem autostrady genialnie rozwiązano technicznie, dwukierunkową drogę rozdzielając na dwie nitki i prowadząc je na wiaduktach na różnej wysokości i oddzielnymi tunelami.
http://www.goniec24.com/goniec-turystyka/item/4996-szlakami-bobra-rocky-mountain-national-park-%e2%80%93-u-%c5%bar%c3%b3de%c5%82-rzeki-kolorado#sigProId4a096f93db
Za Glenwood Canyon góry raz się schodzą, zamykając Kolorado w kolejnych kanionach, potem oddalają się, tworząc szerokie doliny. Są coraz wyższe, zmienia się też ich kolor, bo krzewy rosną gęściej i gęściej, więc zbocza wydają się coraz bardziej zielone. Wreszcie pojawiają się drzewa, po wielu dniach pustynnych krajobrazów miły dla oczu widok.
Potem już coraz wyższe góry, wszędzie stoki narciarskie, ośrodki wypoczynkowe, mieszkańcy Denver, stolicy stanu Kolorado, mają gdzie spędzać wolny czas. Do parku Edyta z Tomkiem jadą od wschodniej strony, przez Denver właśnie, my postanawiamy wjechać od zachodniej, przejeżdżając do kempingu słynną widokową Trail Ridge Road, najwyżej położoną nieprzerwaną drogą w Stanach Zjednoczonych, którą kiedyś wędrowali Indianie Ute.
Zabiera to trochę czasu, bo szosę poprowadzono serpentynami i górskimi grzbietami, w najwyższym punkcie na ponad 3700 m n.p.m. – tak wysoko samochodem jeszcze nie byliśmy. Widoki niesamowite i niesamowite przepaście. Robimy krótki przystanek w Alpine Lodge, a zaraz potem przy stadzie jeleni, w ogóle niebojących się ludzi.
Rocky Mountain National Park utworzono w 1915 roku na ponad tysiącu kilometrów kwadratowych. Jest tu co robić – 150 jezior, 72 wierzchołki wysokości ponad 3700 metrów nad poziomem morza, ponad 500 km szlaków wśród szczytów, lasów i tundry, jedna trzecia powierzchni parku znajduje się nad linią lasu. Przez park przechodzi wododział kontynentalny, nadając jego dwóm stronom odmienny charakter. Wschodnia jest suchsza, w zachodniej, wilgotniejszej, dominują gęste lasy. W parku żyją m.in. czarne niedźwiedzie, pumy, jelenie, mulaki, owce kanadyjskie i świstaki żółtobrzuche.
Najbardziej znanym miejscem, oprócz wspomnianej już Trail Ridge Road, jest szlak na Longs Peak wysokości 4346 m n.p.m. Przewodniki radzą wejście najłatwiejszą trasą rozłożyć na dwa dni, z kempingiem pod szczytem. Jeśli ktoś chce przeznaczyć na to tylko jeden dzień, wyprawę powinien zacząć o trzeciej w nocy, z latarkami, bo do przejścia w jedną stronę jest 13 km i 1500 metrów różnicy wysokości, a w lecie po południu zwykle nadciągają tu burze. Pod szczytem wybudowano kamienny bunkier, w którym można się w takiej sytuacji schronić. Co znaczy przetrwać burzę w bunkrze, opowiadali nam znajomi, których ta przygoda spotkała.
Nas na Longs Peak czekały inne niespodzianki. Spotkaliśmy na trasie przywiezione na pick-upie lamy, dźwigające ciężary w górę, a prowadzone przez młodą rangerkę. Widać było, że się wzajemnie lubią, w czasie rozmowy z nami dziewczyna czułymi ruchami wydłubywała zaplątane w gęste futro kawałki traw. Okazało się, że nazywa się Pawłowicz, a jej dziadkowie pochodzą z Polski, gdzieś z Kresów. Dziewczyna pięła się w górę bez zadyszki, w przeciwieństwie do nas i do jednej lamy, która widocznie też już odczuwała wysokość. Lamy, o dziwnie czujnych oczach, dźwigają do stu funtów pakunków. Większe ciężary w dół znoszą muły, w tym i wybierane ręcznie przez rangerów ze sławojek ludzkie odchody. Sławojka to za dużo powiedziane. Trochę oddalone od szlaku kibelki to płytkie zbiorniki. Delikwent siedzi zasłonięty tylko do pasa, a reszta wystawiona jest na spojrzenia gawiedzi. Za to widok wkoło z nich jaki! Kiedyś podobno zbiorniki były wywożone helikopterami, ale z powodu braku funduszy rangersi muszą to teraz robić ręcznie. Już nie zazdrościmy im pracy…
Z kibelkami wiąże się jeszcze jedna ciekawa historia. Podobno są strasznie upaćkane i śmierdzące – wierzymy na słowo, nie korzystaliśmy.
Zirytowany ranger opowiadał, że to przez świstaki, które z nikomu nieznanych powodów wskakują do środka, tarzają się w guanie, po czym wyskakują i otrząsają energicznie futro z wiadomym skutkiem. Sprawców brudu w górskich toaletach mieliśmy okazję poznać na trasie – świstaki nie bały się ludzi, kłóciły o wydłubane korzonki (muszą się utuczyć w lecie, potem hibernują przez osiem miesięcy). Próbowały zjeść też plecak i napocząć mój górski but. Futerko miały czyściutkie, wypielęgnowane, nic nie wskazywało na chuligańską "gównianą" działalność. Mijaliśmy też stado jeleni, te tym razem trzymały się z dala od ludzi.
A co nas zadziwiło? Przede wszystkim to, że iglasty las przechodził w tundrę dopiero na wysokości 3500 metrów i nadal było gorąco. I niebo, tak piękne, tak bardzo ciemnoniebieskie, że aż nienaturalne. Góry Skaliste w każdym miejscu są inne, w Kolorado wydały nam się jakieś trochę obce, mało przyjazne. Zgodnie doszliśmy do wniosku, że z tylu widzianych pasm Gór Skalistych, żadne nie dorównuje urodą kanadyjskim Rocky Mountain.
Mimo że dużo niższe, tajemnica ich piękna tkwi w olbrzymich lodowcach, nadających im dramatyczny charakter. Natomiast w Kolorado przepiękne są doliny, rozległe, z jasnozieloną trawą, zbocza porośnięte rzadko sosną, w dole wijące się rzeczki. Widok niby widziany pierwszy raz w życiu, ale jakby znajomy. Trochę czasu trzeba było, żeby uświadomić sobie, że to nie deja vu, ale zapamiętany z dzieciństwa krajobraz z kowbojskich filmów, Dziki Zachód, "Bonanza"...
Biwakowaliśmy na kempingu Moraine Park, nie z wyboru, a z konieczności – tu było jedyne wolne miejsce do rezerwacji. Dlaczego było wolne, przekonaliśmy się na miejscu. Położone tuż przy drodze wjazdowej na kemping, po przejeździe każdego samochodu tonęliśmy w tumanach kurzu, ale i tak było więcej prywatności niż gdzie indziej, bo większość miejsc jest położona amfiladowo, trzeba przechodzić przez cudzy kemping do własnego.
Łazienki z bieżącą wodą w umywalkach, minusem był brak prysznica. Wprawdzie strona w Internecie informowała, że na miejscu są tzw. solar showers, ale okazały się tylko drewnianymi parawanami, gdzie można podwiesić na haku nagrzaną przez siebie w bidonie wodę. Kemping okazał się wielkim przeżyciem dla kotów. Jelenie przechodziły przez nasze miejsce, ocierając się o namioty. Pimpek tkwił potem jak wmurowany ze wzrokiem utkwionym w łąkę, wyczekując ich nadejścia.
Zaletą była bliskość turystycznego, typowo kurortowego Estes Park, otoczonego dziesiątkami letnich domków w stylu ranczo. W miasteczku hotele, motele, restauracje, muzea, deptaki ze sklepami, duży market. Tylko kawa droga, trzy dolary za małą. Czyściutko, schludnie, większość ludzi na ulicach to biali, co po wielorasowym Toronto jest taką odmiennością, że ten fakt zauważamy. Na deszczowy dzień idealne miejsce do spędzenia czasu, tym bardziej że prawie codziennie po południu nadciągają burze.
W czasie burzy też spędziliśmy ostatni wieczór w Rocky Mountain National Park.
Joanna Wasilewska Andrzej Jasiński
Fot. Autorzy i Tomasz Kosierb