http://www.goniec24.com/goniec-turystyka/item/3934-wycieczka-do-park%c3%b3w-prowincyjnych-chutes-matinenda-missisagi-i-oastler#sigProId8345b79481
Jezioro Matinenda jest największym jeziorem w parku. W celu uzyskania dodatkowych informacji skontaktowałem się z Ontario Parks i otrzymałem kilka wiadomości email od Tamary Flannigan, kierowniczki parków Missisagi & Spanish River. Park wydawał się zachęcający oraz dość odizolowany; ponieważ Catherine nigdy przedtem nie odwiedzała tej okolicy, postanowiliśmy się tam wybrać.
Z Toronto wyjechaliśmy rankiem 15 lipca 2013 r. autostradą nr. 400. Było niezmiernie gorąco i parno, kilka razy zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek, zrobiliśmy też zakupy w Parry Sound, wpadliśmy na kawę na obrzeżach miasta Sudbury i dotarliśmy do małego miasteczka Massey, koło którego znajduje się park Chutes Provincial Park. W nim zamierzaliśmy spędzić pierwszą noc, jako że jechanie non-stop do parku Matinenda i następnie kilkugodzinne wiosłowanie do miejsca biwakowego byłoby zbyt wyczerpujące.
Park Chutes bierze swoją nazwę z ‘log chutes’, ślizgów/zjeżdżalni, które swego czasu służyły do transportu kłód drzewnych dookoła wodospadów czy bystrzy w czasach, gdy rzekami spławiano kłody drzewne. Otrzymaliśmy miejsce nr. 95, polecone przez pracowników parku, vis-a-vis malowniczych wodospadów i bystrzyn i byliśmy z niego zadowoleni. Niedaleko przebiegał szlak pieszy, ale mieliśmy jedynie czas na zejście do wodospadów. Potem rozpaliłem ognisko i wrzuciliśmy na grilla steki; w tym samym momencie pojawiły się roje komarów, atakując nas niemiłosiernie. Ledwie udało się nam zjeść kolację i wypić zimne piwo i szybko udaliśmy się do namiotu, zasypiając przy kojącym szumie wodospadów.
Rankiem spakowaliśmy się i pojechaliśmy do miasta do sklepu LCBO kupić zimne piwo, przejechaliśmy się trochę po miasteczku i drogą nr. 17 dotarliśmy do miasta Blind River, gdzie zatrzymaliśmy się w restauracji Kentucky Fried Chicken na szybki posiłek. Od miasta do parku Matinenda prowadzi droga, ale zapytany przez nas miejscowy powiedział, że nigdy o takim parku nie słyszał; na szczęście inny mężczyzna potrafił wskazać, jak dojechać do drogi — i po 30 minutach jazdy dotarliśmy do jej końca, gdzie znajdował się ogromny i bezpłatny parking. Panował tam dość duży ruch — przyjeżdżało sporo samochodów, wodowano łodzie, jak też co jakiś czas motorówki przypływały do brzegu i cumowały przy doku. Na jeziorze Matinenda znajdowało się ponad 100 prywatnych domków letniskowych (cottages) i udało mi się pogadać z kilkoma ich posiadaczami. Co ciekawe, dopiero ode mnie dowiedzieli się, że tutaj był park prowincyjny!
Odpłynęliśmy o godzinie 15:30, jak zwykle przyciągając uwagę wielu osób z powodu ogromnej ilości ułożonych jeden na drugim bagaży w kanu (mówiliśmy, że wybieramy się na kilka miesięcy).
Nie miałem pojęcia, gdzie będziemy biwakować, ale według mapy okolice wyspy Graveyard Island (wyspa cmentarna) na jeziorze Matinenda wyglądały zachęcająco. Skierowaliśmy się na północ, leniwie wiosłując w gorącej i parnej pogodzie. Trzymaliśmy się blisko brzegu i po godzinie po lewej stronie ukazała się spora zatoczka. Byliśmy dość zmęczeni tą pogodą i zamiast kontynuować na północ, ku wyspie Graveyard Island, postanowiliśmy spenetrować zatoczkę i być może na niej znaleźć odpowiednie miejsce do biwakowania.
Już po kilku minutach Catherine dostrzegała na lewym brzegu zatoczki miejsce na biwak, ale mi się ono nie podobało i płynąłem dalej do zatoczki, gdzie wyłoniły się przed nami dwie wyspy. Ta po prawej stronie zdawała się być prywatna (dostrzegliśmy zabudowania), ale druga była dzika. Gdy dopłynęliśmy do niej, byliśmy nią zachwyceni: była to skalna, o mniej-więcej okrągłym kształcie wysepka, ok. 100 na 60 metrów, rosło na niej kilka wysokich sosen i ogrom krzewów jagodowych z dojrzałymi jagodami (których codziennie spożywaliśmy ogromne ilości). Środek wyspy stanowiła głównie płaska, odkryta skała, na której znajdowało się otoczone kamieniami miejsce na ognisko.
Jednak najbardziej niezwykłym i charakterystycznym obiektem wyspy była masywna, kilkumetrowej wysokości formacja skalna, przypominająca Monolit z filmu „2001: Odyseja Kosmiczna” (gdyby jeszcze było na niej plemię skaczących i krzyczących człekopodobnych, mógłbym zrobić alternatywny początek tego słynnego filmu!). Gdy spojrzałem na mapę topograficzną na ekranie mojego GPS, stwierdziłem, że wyspa posiada bardzo trafną nazwę: „Monument Island”
Wypakowaliśmy nasze rzeczy z kanu, pozostawiając sprzęt kuchenny na skalnym brzegu, kilka metrów od tego pomnika przyrody, a namiot rozbiliśmy pomiędzy ‘kuchnią’ a miejscem na ognisko, które postanowiliśmy nadal używać. Kilka razy koło wyspy przepływały motorówki i łodzie z wędkarzami, ale poza tym nikt nie zakłócał naszego spokoju.
Pierwszej nocy wydarzył się dość osobliwy fenomen. Wieczorem leżałem w namiocie i ponieważ nie było wiatru i dookoła panowała kompletna cisza, powoli zasypiałem. Nagle usłyszałem szum fal rozbijających się o brzegi wyspy; zazwyczaj jest to powodowane przez przepływające niedaleko łodzie motorowe — lecz byłem przekonany, że nie słyszałem żadnej łodzi (a są one dość głośne i nie sposób byłoby nie usłyszeć pracującego silnika, tym bardziej w tak cichą noc)! Pogłosy rozbijających się fal można było wyraźnie słyszeć przez minutę, a potem ponownie nastąpiła niezmącona cisza.
Siedemnastego lipca 2013 r. popłynęliśmy na kanu w kierunku południowo-zachodnim, gdzie zatoczka zwężała się, aż stała się ujściem rzeki Blind River.
Planowaliśmy dotrzeć rzeką do następnego dużego jeziora, Chiblow Lake; bez pośpiechu wiosłowaliśmy aż dotarliśmy do małej tamy. Byliśmy zbyt leniuchowaci, aby przenieść kanu i nawróciliśmy. Trochę się rozpadało, ale ponieważ cały czas było gorąco, deszcz nam specjalnie nie przeszkadzał.
Opuściwszy rzekę, powtórnie znaleźliśmy się na jeziorze Matinenda. Było południe, gorąco, bezwietrznie i nawet ptaki zamilkły, ukryte w lesie od intensywnego słońca. Parę metrów od nas z wody wystawała kłoda drzewa, do której podpłynęliśmy. Okazało się, że był to koniec dość długiego zatopionego drzewa, znajdującego się prawie całkiem pod wodą. Lekko go pchnąłem i udało mi się go ruszyć… i potem wydarzyło się coś niezwykłego: nieoczekiwanie usłyszeliśmy niezmiernie wyraźne brzmienie wartko płynącej wody, jak gdyby wypływającej z akurat otwartej tamy!
Ponieważ ów dźwięk rozpoczął się w tym samym momencie, gdy pchnąłem kłodę, miałem odczucie, że nieumyślnie odemknąłem jakąś niewidzialną zatyczkę, tym samym uwalniając wodę z jeziora. Catherine i ja doskonale słyszeliśmy ten niezwykły szum wody i intensywnie rozglądaliśmy się dookoła, starając się znaleźć jego źródło, ale niczego nie zauważyliśmy i nie mogliśmy ustalić jego źródła. Niebawem wszystko ucichło i na nowo zapanowała kompletna cisza.
Skierowaliśmy się na północ, ominęliśmy naszą wyspę, potem przepłynęliśmy koło skalnej wysepki pełnej mew i kormoranów. Niektóre z mew były bardzo poruszone naszą obecnością i nurkowały nad nami, próbując nas odstraszyć!
Przepłynęliśmy przez cieśninę Butterfield Narrows — znajdowało się tam kilka prywatnych domków, tworząc małą osadę letniskową — i z oddali zobaczyliśmy wyspę Graveyard Island, jak też wiele innych imponujących skalnych wzgórz i poszarpanych, kamienistych brzegów. Z dala ujrzeliśmy też Winter Portage. Po kilkunastu minutach zawróciliśmy i płynąc przez przesmyk, trzymaliśmy się blisko prawego brzegu, przepływając koło Paradise Point (Przylądek Rajski), oznaczony białym krzyżem z następującym napisem: „Podnieście oczy w górę i patrzcie: Kto stworzył te rzeczy? Księga Izajasza 40:26”. W drodze powrotnej powtórnie zostaliśmy ‘zaatakowani’ przez szalejące ptaki, ale gdy zrozumiały, że nie zamierzamy do ich wyspy dopłynąć, dały nam spokój.
Osiemnastego lipca 2013 r. wieczorem siedzieliśmy przy ognisku i jedliśmy kolację. Pogoda nie wyglądała zbyt zachęcająca — na niebie kłębiły się ciemne, masywne chmury, ale nie padało i nawet kilku wędkarzy w małej motorowej łódce krążyło dookoła wyspy, próbując coś złapać. Nastawiłem radio morskie na kanał pogodowy i od razu usłyszałem ostry, przenikliwy dźwięk: był to alarm. Okazało się, że bardzo silna burza miała lada chwila pojawić się w naszej okolicy, z powiewami wiatru dochodzącymi do 100 km/h. Pośpiesznie dokończyliśmy kolację, zabezpieczyliśmy kanu i rzeczy pozostawione na brzegu.
Niecałe 15 minut później spadły pierwsze krople deszczu… i rozpętało się istne piekło!
Chociaż siedzieliśmy bezpiecznie w namiocie, słyszeliśmy padające strugi deszczu na tropik namiotu i niebawem poczuliśmy bardzo mocne powiewy wiatru, które dosłownie wgniotły jedną ściankę namiotu prawie do połowy namiotu! Nie mieliśmy pojęcia, czy namiot wytrzyma takie naprężenia.
Po następnych kilku minutach usłyszeliśmy grzmoty i pojawiły się tak intensywne i jasne błyskawice, że mnie oślepiały i nie byłem na nie w stanie patrzeć, chociaż obserwowałem je przez ściankę namiotu i tropik! W pewnym momencie przenikliwa błyskawica oświetliła wnętrze namiotu i w tej samej chwili usłyszeliśmy potężny grzmot — nie byłbym zdziwiony, gdyby piorun uderzył w skalny monolit, znajdujący się 10 metrów od namiotu.
Pomimo deszczu, wiatru i błyskawic, nałożyłem na siebie ubranie nieprzemakalne i wyszedłem na zewnątrz, aby upewnić się, że nasze rzeczy były bezpieczne. Kanu było OK, chociaż częściowo zanurzone w wodzie (oczywiście, było przywiązane liną do drzewa, bo 2 lata temu w parku Massasauga po prostu w nocy odpłynęło…) i wszystkie pozostałe rzeczy też.
Natomiast jezioro przypominało miniaturowy ocean: jego powierzchnia niemalże gotowała się, kipiało wzburzonymi falami, tworzącymi białą pianę, a potężne fale bezlitośnie chłostały kamienne brzegi wyspy, przelewając się po skałach. Aż wzdrygnąłem się na myśl, że moglibyśmy być złapani na kanu przez taką burzę! Wszystko to trwało około godziny i muszę uczciwie powiedzieć, że nigdy przedtem nie doświadczyłem tak gwałtownej burzy podczas biwakowania! Namiot okazał się mocny i nie tylko nie doznał żadnych uszkodzeń, ale również nie przepuścił wody.
W sobotę wstaliśmy rano i zaczęliśmy się pakować. W czasie pobytu na wyspie zauważyliśmy bardzo dużo różnej wielkości karaluchów, większość z nich gromadziła się w dwóch miejscach: przy ognisku oraz na brzegu, gdzie trzymaliśmy sprzęt kuchenny.
Podczas pakowania nagle usłyszałem krzyk Catherine — gdy wyjęła nóż z plastikowej pochwy, wyleciały z niej cztery karaluchy! Postanowiliśmy bardzo dokładnie sprawdzić wszystkie nasze rzeczy i upewnić się, że nie przyniesiemy żadnego wstrętnego robala do domu. Znaleźliśmy kilka karakonów w podstawie kuchenki, ale na szczęście żaden z nich nie dostał się do naszych wodoodpornych bagaży i beczułek. Ta cała ‘kontrola karaluchowa’ opóźniła nasz wyjazd o 2 godziny i w rezultacie Catherine zamierzała przechrzcić wyspę na „Wyspę Karaluchów”
Droga powrotna do parkingu (7 km) zajęła nam 1.5 godziny. Ponieważ była sobota, na parkingu panował duży ruch; spostrzegliśmy też sporo Amerykanów, posiadających domki letniskowe w okolicy. Szybko rozładowaliśmy kanu, zapakowaliśmy wszystko do samochodu i pojechaliśmy do Blind River, gdzie złożyliśmy wizytę w kilku sklepach, a następnie drogą nr. 17 dojechaliśmy do drogi nr. 118, prowadzącej na północ do miasta Elliot Lake, w ten sposób zakończając pierwszą część naszej wycieczki.
Miasto Elliot Lake powstało w 1955 r. na właściwie kompletnie dzikim, niezamieszkałym terenie, kiedy w okolicy odkryto ogromne złoża uranu i swego czasu było światową stolicą wydobycia rudy uranu, posiadało 26,000 mieszkańców, głównie zatrudnionych w przemyśle górniczym. W latach dziewięćdziesiątych XX w. zamknęła się ostatnia kopalnia uranu i niektórzy przypuszczali, że wkrótce stanie się ono niezamieszkałym ‘miastem-widmem’, jakich pełno jest w Ontario. Jednakże tak się nie stało głównie z powodu napływu fali emerytów, przyciągniętych niezmiernie tanimi cenami domów, dziką przyrodą i pięknymi krajobrazami. Obecnie miasto posiada szpital, centra handlowe, sklepy, hotele i nawet miejską linię autobusową.
Po raz pierwszy odwiedziłem Elliot Lake w 1993 r. i do tej pory pamiętam, jak sprzedawca domów bezinteresownie oprowadził nas po całym mieście, pokazując co ciekawsze obiekty i oczywiście domy na sprzedaż. Domki jednorodzinne w zabudowie szeregowej (towhouses) kosztowały od $20,000 do $30,000, a za $50,000 można było kupić całkiem przyzwoity wolnostojący dom! Dlatego wiele emerytowanych ludzi, po sprzedaniu swoich domów w Toronto ze znacznym (i zazwyczaj bezpodatkowym) zyskiem, przeprowadziło się do Elliot Lake, gdzie z reguły mieszkają od maja do października, a potem wyjeżdżają na Florydę i do innych południowych stanów na zimę.
W 2003 roku wraz z kolegą przez tydzień biwakowałem w parku Missisaga Provincial Park, znajdującym się na północ od Elliot Lake. Jednego ranka kolega spostrzegł małego misia wałęsającego się koło naszego biwaku. Tak jak stałem, wyszedłem z namiotu, wsiadłem do samochodu i zaczęliśmy jechać za niedźwiadkiem. Przez te wszystkie emocje samochód znalazł się w rowie (a biedny wystraszony niedźwiadek zniknął w lesie). Krzysztof zatrzymał przejeżdżający samochód i poprosił prowadzącą go kobietę o podwiezienie go do biura parku; wkrótce przybył kierownik parku, szybko przymocował łańcuch do ramy samochodu i bez problemu wyciągnął samochód. Gdy po południu poszedłem podziękować kobiecie za udzieloną pomoc (biwakowała niedaleko od nas), okazało się, że się znamy: w 1995 r. oboje braliśmy udział w wycieczce na kanu w parku Everglades na Florydzie i nawet posiadałem z nią zdjęcie w restauracji, jak delektowaliśmy się… smażonym aligatorem! Z powodu problemów oddechowych potrzebowała świeżego powietrza i biwakowała w parku w namiocie od maja do października. Opowiedziała nam też, że nie tak dawno niedźwiadek zrobił duże spustoszenie na jej biwaku; ponieważ już raz go usunięto z parku i ponownie wrócił, musiano go zastrzelić.
Jako że Catherine nigdy nie była w tym parku, zadecydowaliśmy zatrzymać się w nim przynajmniej na jedną noc.
Co ciekawe, Missisagi Park miał być właściwie zamknięty w 2013 r. i stać się tzw. parkiem dziennym (wraz z innymi 9 parkami), ale dzięki interwencji władz miasta Elliot Lake nadal był otwarty i częściowo finansowany przez Elliot Lake. Zdziwiłem się, zastając tak dużo turystów biwakujących w parku, który miał być zamknięty jakoby z powodu rzekomo niedostatecznej ilości biwakowiczów! Chociaż nie zamierzaliśmy w parku długo zabawić, szukaliśmy jednak dobrego miejsca i spędziliśmy ponad godzinę, jeżdżąc krętymi drogami zanim znaleźliśmy miejsce nr. 15.
Po rozbiciu namiotu pogadaliśmy z parą turystów na przyległym miejscu, potem z facetem biwakującym naprzeciwko oraz z rodziną ze Szwajcarii, mieszkającą w wypożyczonym samochodzie turystycznym. Catherine poszła na przechadzkę i spotkała ponad osiemdziesięcioletniego faceta, który przeszedł operacje wymiany dwóch stawów biodrowych i niepochlebnie wyrażał się o swoim chirurgu, bo po operacji wynikło wiele bolesnych powikłań. Świat jest mały: osobiście znałem tego lekarza!
Po południu oraz następnego dnia pojechaliśmy do miasta Elliot Lake, gdzie Catherine wzięła prysznic się polu biwakowym dla samochodów turystycznych (park nie posiadał pryszniców) i przez kilka godzin zwiedzaliśmy miasto. Od razu zauważyłem nowy pomnik nad jeziorem, poświęcony pracownikom pobliskich kopalni, którzy zmarli z powodu różnych chorób zawodowych — ich imiona były wyryte na marmurowej ścianie.
Również udaliśmy się na miejsce centrum handlowego Algo Centre Mall: w czerwcu 2012 r. część dachu tego centrum zawaliła się, zabijając dwie osoby.
Prawie każdego dnia w radiu słuchaliśmy wiadomości o toczącym się dochodzeniu w sprawie tej tragedii. Również wpadliśmy do Muzeum Górnictwa, które były rzeczywiście szalenie interesujące i bogate w informacje, posiadało wiele historycznych artefaktów, przedstawiało historię przemysłu górniczego i wydobycia uranu, jak też znajdował się w nim Kanadyjski Panteon Górnictwa, gdzie można było zobaczyć fotografie i biografie czołowych ludzi, którzy przyczynili się do rozwoju przemysłu górniczego w Kanadzie. Żałuję, że nie mieliśmy więcej czasu w muzeum spędzić.
Jednym z czołowych inżynierów-górników odpowiedzialnych za rozwój okolicy Elliot Lake był Stephen Boleslav Roman, emigrant słowacki. W latach osiemdziesiątych XX w. ufundował imponującą Katedrę Przemienienia w Markham (miasto przylegające do Toronta). Roman zmarł w 1988 r., zanim ukończono Katedrę, i w niej odbyły się po raz pierwszy uroczystości pogrzebowe — jej fundatora. Niestety, ze względu na wielorakie problemy, Katedra została zamknięta w 2006 r. i nie jest już uważana za Kościół katolicki.
Następnego dnia spakowaliśmy się i pojechaliśmy w stronę wyspy Manitoulin Island. Wyspa ta, o powierzchni 2,766 km kwadratowych, jest największą jeziorową wyspą na świecie, jak też jedno ze 108 położonych na niej jezior, jezioro Lake Manitou, jest największym jeziorem na świecie na największej wyspie słodkowodnej na świecie!
Na wyspę można się dostać przez obrotowy most prowadzący do miasteczka Little Current (kiedyś był to most kolejowy, ale już od dziesiątek lat nie przejechał po nim pociąg) lub też od strony południowej wyspy, używając promu MS Chi-Cheemaun (co znaczy w języku Ojibwe, „Wielkie Kanu”), kursującego kilka razy dziennie pomiędzy Tobermory na przylądku Bruce Peninsula i miasteczkiem South Baymouth na wyspie. Na początku sezonu w 2013 r. poziom wody był zbyt niski i prom nie był w stanie cumować, toteż przez pierwsze kilka tygodni nie chodził, co miało negatywny wpływ na lokalną ekonomię wyspy, tym bardziej, że podczas gdy środki masowego przekazu dużo mówiły o tym, że prom nie kursuje, praktycznie ledwie wspomniały, gdy zaczął kursować. W rezultacie wiele potencjalnych turystów błędnie uważało, że prom był nadal unieruchomiony i zmieniło swoje plany wakacyjne.
Po krótkim postoju w Espanola, wjechaliśmy na obracany most w Little Current i znaleźliśmy się na wyspie Manitoulin Island,. Udaliśmy się do Visitors’ Center, gdzie pobraliśmy kilka broszur na temat lokalnych atrakcji i zakwaterowania. Ponieważ prawie 40% mieszkańców wyspy Manitoulin składa się z Indian, bardzo ucieszyliśmy się, gdy znaleźliśmy w jednej z broszur indiańskie pole biwakowe i od razu tam się skierowaliśmy. Gdy przybyliśmy, zastaliśmy kilka biwakujących Indian, tereny służące do obrzędów i ceremonii, otwartą przestrzeń i puste biuro… nie bardzo wiedzieliśmy, gdzie właściwie możemy rozbić namiot, nie okazując braku respektu dla tych świętych gruntów. Postanowiliśmy więc pojechać do innego miejsca o nazwie Batman’s. Wprowadziłem do mojego GPS jego dane i nierozsądnie pojechaliśmy według jego wskazówek. Ale mieliśmy przejażdżkę! Wodziliśmy po pustych, polnych, wyboistych i wyżłobionych drogach, mijając ogrodzone pastwiska i pola, prawie-że nie widząc żadnych zabudowań. Dwukrotnie musieliśmy zawrócić, bo po prostu dalej się nie dało jechać (przynajmniej naszym samochodem). W pewnym momencie droga stała się niezmiernie stroma i powoli zjeżdżaliśmy w dół — na szczęście kanu było dobrze przymocowane do dachu, inaczej z pewnością ześlizgnęło by się z samochodu!
Jacek Kozłowski