Krzysztof Wyszkowski, niezależny publicysta, założyciel Wolnych Związków Zawodowych, sekretarz redakcji "Tygodnika Solidarność" w 1981 r., zdziwił się, gdy zobaczył swoją teczkę - czytam w "Naszym Dzienniku".
Pana Wyszkowskiego nie zdziwiło to, że X czy Y na niego donosił, lecz skala całego zjawiska agentury - fakt, że SB mogła praktycznie rzecz biorąc sterować poczynaniami opozycji, oraz to, że tzw. opozycja w Polsce służyła np. sowieckim rozgrywkom dyplomatycznym z Zachodem. Jednym słowem, że agentura wykorzystywała ludzką naiwność i szczere parcie do wolności, kanalizując je do własnych celów.
Wyszkowski mówi: "Zawsze sobie wyobrażałem, że to, co robiliśmy w latach 70., było wspaniałą próbą obalenia komunizmu. Tymczasem dziś czytam sprawozdania generała Krzysztoporskiego, nadzorującego departament III MSW, czyli opozycję, który postrzega naszą działalność jako korzystną dla interesów systemu sowieckiego w jego ofensywie propagandowej wobec Zachodu! Okazało się bowiem, że PRL, jako jeden z nielicznych w Europie krajów bez więźniów politycznych, jest argumentem wzmacniającym propagandę sowiecką przeciwko rozmieszczeniu rakiet Cruise i Tomahawk w Niemczech itd. Wówczas zupełnie nie zdawałem sobie z tego sprawy. Komuniści byli pewni, że jeżeli opozycja pokusi się o pewne możliwości, które zagrożą interesom państwa, zlikwidują ją w ciągu 24 godzin. (...) Byłem przekonany, że od początku byliśmy przeciwnikami zwalczanymi z całą bezwzględnością, a okazuje się, że nawet w pewnych okresach strajku roztaczano nad nami ochronę, żeby strajk trwał, bo w tym czasie chodziło o obalenie Gierka. (...) W Jastrzębiu również udało im się postawić agenta na czele strajku. Trzeba pamiętać, że Lech Wałęsa też miał przeszłość agenturalną i choć w pewnym momencie udało mu się z tej działalności wyrwać, to zawsze już obawiał się szantażu z ich strony. Dlatego czasami musiał ?grać= na dwie strony i wspierać ?lewą nogę=".
Cóż, wydaje się, że p. Wyszkowski, jak wielu podobnych mu, acz naiwnych ludzi cierpiał na syndrom niewiernego Tomasza, który musi dotknąć teczek, by zobaczyć to, co od dawna widać okiem nieuzbrojonym - wystarczało zastosować prostą zasadę,"kto stracił, kto zyskał i kto miał w tym interes?". Tzw. okrągły stół stał się teatrum odegranym na użytek gawiedzi, w którym to przedstawieniu komuniści spotkali się z własną agenturą z opozycji, po to by przy akompaniamencie kilku politycznych wioskowych idiotów, zabezpieczyć interes "władzy" w trudnych czasach ustrojowego przełomu.
Pisaliśmy od tym od początku lat 90. I co? I pstro! Dopiero dzisiaj, gdy teczki wypływają z czeluści IPN-u, co poniektórzy przecierają oczy.
W skrócie i z niewielkimi odchyleniami schemat historii Polski ostatnich kilkudziesięciu lat wyglądał tak - od stanu wojennego służby specjalne klasyfikowały "opozycjonistów" na skorych do rozmów "konstruktywnych" i "doktrynerów", którzy odrzucali wszelką formę mariażu z sekretarzami (skrótowo określmy w ten sposób aparat realnie administrujący Polską z ramienia Kremla).
W obu tych grupach hodowano agenturę przy pomocy metod sprawdzonych jeszcze za czasów carskiej Ochrany. A więc "budowano" życiorysy szczególnie aktywnym agentom-działaczom, w nadziei, że w momencie przesileń to oni właśnie obejmą w danym ruchu kierownicze stanowiska, i kompromitowano (m.in. pogłoskami o współpracy z SB) ludzi niezależnych.
W grupie "doktrynerów" agentura miała za zadanie wskazywać i kontrolować autentycznych trybunów ludowych, aby w wygodnym momencie umożliwić likwidację danego ruchu. W grupie "konstruktywnych" agentura przygotowywała fundament realnego porozumienia z komunistami, umowy, która uwiarygodniłaby złożoną z postkomunistów władzę w oczach społeczeństwa oraz tzw. światowej opinii publicznej.
Reformie takiej sprzyjały na wszelkie możliwe sposoby (finansowo i medialnie) zachodnie służby wywiadowcze, dla których przemienienie się polskich komunistów w realnych właścicieli gospodarki przy jednoczesnym otwarciu kraju na inwestycje zagraniczne i prywatyzacji całych gałęzi przemysłu, było modelowym przykładem dla energicznego, zdolnego i wykształconego aparatu sowieckiego, głównie z KGB. Chodziło o likwidację komunizmu bez likwidacji wpływów komunistów, a co za tym idzie, bez niebezpieczeństwa zaburzeń ustrojowych, mogących doprowadzić np. do ustania kontroli nad systemami broni strategicznej.
Z polskich teczek wynika więc smutna prawda, że gdyby służby specjalne chciały, to mogły całkowicie zlikwidować działalność "nielegalnej" opozycji w latach 80. Byłoby to jednak niekorzystne tak dla stosunków PRL ze światem zewnętrznym, jak i dla polityki wewnętrznej, ponieważ zlikwidowano by partnera do wspomnianego teatrzyku.
O wiele lepiej było opozycję kontrolować i trzymać na uwięzi. Poza tym zlikwidowanie opozycji kontrolowanej groziło spontanicznym powstawaniem opozycji niekontrolowanej, którą przy dużym nakładzie sił i środków trzeba by było infiltrować od nowa. A tak, każda nowa spontaniczna grupa wcześniej czy później wchodziła w kontakty z organizacją zinfiltrowaną... I w ten sposób esbecka łapa czuła puls ulicy.
Oznacza to, że państwo określane jako III RP to rezultat zastosowanej przez komunistów "strategii wyjścia". To rozwiązanie umożliwiło "uwłaszczenie się" komunistów, doprowadziło do zniszczenia polskiej gospodarki i zdołowania Polaków w roli gastarbeiterów we własnym kraju. Ludzie, którzy przyłożyli do tego rękę, zdradzili Polskę.
To dzięki objuczonej teczkami opozycji nie było w Polsce dekomunizacji i ukręcano łeb wczesnym próbom lustracji.
Dziś, kiedy teczki wypływają z głębin na powierzchnię, prawdopodobnie będzie to miało zerowe znaczenie dla funkcjonowania wykształconego układu postkomunistycznego, ten okrzepł już na tyle, by wczorajsi złodzieje mogli przeciwstawiać się wszelkim próbom rozliczeń, krzycząc, że własność prywatna jest święta!