farolwebad1

A+ A A-
piątek, 04 maj 2018 07:57

Kosmetyki nie muszą truć…

Wpływ kosmetyków na zdrowie często jest lekceważony,  ludzie uważają, że jeżeli się czymś posmarują, to zostaje na zewnątrz i nie ma to wpływu na ich organy, tymczasem kosmetyki zawierają szereg składników niezdrowych czy wręcz trujących; mają różne substancje chemiczne, utrwalacze itp., i to wszystko przenika do organizmu przez naszą skórę.

                  Andrzej Witowski, właściciel firmy Elma Skin Care: Po pierwsze, gdy Pan mówi, że  kosmetyki mają wpływ na nasze zdrowie, trzeba pamiętać, że skóra jest największym organem człowieka. To jest osiem kilogramów i według starej nomenklatury polskiej ma trzy przedrostki: włosy, paznokcie i genitalia.

                  To wszystko to jest skóra. I z jednej strony, ona nas chroni, a z drugiej strony, jest odbiciem tego, co się dzieje w całym organizmie.

                  Działa do wewnątrz i na zewnątrz?

                  Tak, ona jest lustrem tego, jak się czujemy, jak ją odżywiamy, jak nasz metabolizm działa i na co chorujemy, a z drugiej strony, wszystkie urazy skóry, może nie urazy, bo ona się regeneruje bardzo dobrze, ale wszystkie jej choroby, wszystkie jej infekcje oddziałują na cały organizm, osłabiają go.

                  Natomiast jeśli chodzi o dbanie o skórę, to często zarówno kosmetyki, jak i nasze codzienne nawyki powodują, że gdy wydaje nam się, że dbamy o skórę, często ją właśnie osłabiamy. Jeśli chodzi o przemysł kosmetyczny, to jest on nakierowany na zarabianie pieniędzy i często bardziej szkodzi niż pomaga.

                  Szkodzimy skórze, myśląc, że o nią dbamy. Co należy robić, żeby skórę zachować w dobrym stanie?

                  Po pierwsze, jeżeli chodzi o higienę, wydaje nam się, że jeżeli się często myjemy dobrym mydłem czy dobrym szamponem – a te szampony są coraz mocniejsze – to my o nią dbamy. Tymczasem ją odtłuszczamy. Na przykład, jeżeli często myjemy włosy, a tak bywa,  jeżeli ktoś chodzi na basen, to ta woda wypłukuje lżejsze frakcje z tych tłuszczów, które są w skórze (po ang. body oil), wypłukuje oleje, a pozostają woski (waxes), które powodują między innymi czopowanie porów, przez co skóra nie oddycha. Ktoś skarży się, że ma problem ze skórą na głowie, a przecież myje ją tak często...

                  Podobnie z tzw. uchem pływaka; woda wypłukuje lżejsze frakcje tłuszczów z ucha, pozostają woski i po pewnym czasie ucho się zatyka i po prostu się nie słyszy czy woda się dostanie i nie wypływa.

                  Innym problemem jest to, że używamy kosmetyków, które mają ogromne ilości konserwantów. To, co my nazywamy kosmetykami, to są w 90 procentach emulsje tłuszczów i wody. Żeby to zemulgować, potrzebny jest silny detergent, mniej więcej taki jak w płynie do mycia naczyń. I ten detergent właśnie pozostaje na skórze. A żeby te kosmetyki się nie psuły, czyli nie ulegały dekompozycji, potrzebny jest bardzo silny konserwant, po polsku, a po angielsku preservative. Jeżeli on zabija bakterie gnilne w kremie, to także zabija dobrą florę bakteryjną na skórze, która jest naturalną ochroną skóry.

                  Innym czynnikiem są warunki, jakie mamy w domach. Ogrzewanie, przesuszone powietrze to jest drugi czynnik, który zabija tę najważniejszą ochronę skóry, jaką jest dobra flora bakteryjna.

                  Pan jest z wykształcenia chemikiem?

                  Jestem chemikiem, właściwie to fizykochemikiem. Miałem się zajmować wyszukiwaniem punktów szczególnych, czyli azeotropowych, w mieszaninach wieloskładnikowych cieczy, w równowadze ciecz – para, ale tak się złożyło, że zostałem wysłany, żeby robić destylację rozpuszczalników w zakładzie, który produkował antybiotyki. Uruchamiałem też produkcję dwóch nowych antybiotyków, ale potem pracowałem w galwanizerniach i robiłem farby.

                  Jeżeli chodzi o moją pierwszą pracę, byłem związany z przemysłem farmaceutycznym, co mi nie bardzo pomagało w Kanadzie, bo tutaj trafiłem do przemysłu kosmetycznego, a miałem troszeczkę inne standardy...

                  Widział Pan przemysł kosmetyczny z pierwszej ręki...

                  Osiemnaście lat pracowałem i robiłem kosmetyki czy formułowałem kosmetyki dla bardzo różnych firm, tanich i drogich, i widziałem, na czym to polega.

                  Założył Pan własną firmę, chce Pan to robić inaczej? 

                  Pomimo tego, że pracowałem, to zawsze miałem jakąś swoją firmę i w Polsce, i tutaj, ale już był czas, że się wybierałem na emeryturę, i się zdarzyło, że moja wnuczka dostała łuszczycy.

                  Szukaliśmy leków, to co było oferowane, to były tylko steroidy, i w jej wieku – 12 lat, to było bardzo niewskazane.

                  I tak z kolegami z Polski, z którymi jestem bardzo związany, zaczęliśmy szukać czegoś, co by jej pomogło. To, co żeśmy znaleźli, to sposób ekstrakcji, żeby uzyskać komórki macierzyste roślinne, które są skarbnicą wszystkich substancji odżywczych – które są potrzebne dla skóry – ochronnych, bo także antyoksydantów i kinetyny, która przyspiesza regenerację skóry.

                  To spowodowało, że ja właściwie nie robię samych kosmetyków, ale różne maści, a część z tych maści działa jak bardzo dobre kosmetyki.

                  Mają również właściwości lecznicze?

                  Tak, pierwsza maść, którą zrobiłem – Elma 01, działa praktycznie na wszystko, od ukąszenia komarów – powoduje, że nie ma śladu po nich, poprzez łuszczycę, egzemę, oparzenia, obrzęki, leczenie ran, do leczenia hemoroidów.

                  Na czym polega ten tajemniczy sposób, w który sprawia, że można wszystkie te przypadłości wyleczyć przy pomocy jednej maści?

                  Nagroda Nobla w 2012 r.,  pokazywała, jak można cofnąć transformację komórki macierzystej skóry do tych komórek pierwotnych i uzyskiwać różne organy.

                  Uzyskać komórkę macierzystą z normalnej komórki?

                  Nie, z komórki macierzystej skórnej uzyskać taką komórkę macierzystą, która była pozyskiwana przedtem tylko i wyłącznie z zygoty czy z krwi pępowinowej i jakby obejść ten problem moralny.

                  Oni właściwie wyjaśniali sposoby i przyczyny transformacji komórek macierzystych skórnych, cofanie albo na przykład z komórek, które się przekształcają w mieszki włosowe, albo wytwarzają więcej kolagenu, albo odtwarzają skórę. Z wiekiem te komórki też się starzeją, czyli po prostu ich aktywność spada, i oni znaleźli sposób, jak można tę aktywność podnieść i regenerować skórkę jakby od środka. Na przykład, jeżeli używamy kolagenu, który jest świetnym środkiem, doskonałym – tylko jest jeden problem. Jeżeli go kładziemy w kremie, zwłaszcza jeżeli nasza skóra jest jeszcze stosunkowo młoda, to nasza własna produkcja kolagenu spada, bo skóra jest leniwa. Tymczasem, jeżeli uda nam się zdopingować komórki macierzyste skóry do wytwarzania większej ilości kolagenu, elastilu, to skóra nabiera sprężystości, gładkości i po prostu się odmładza.

                  Pan znalazł sposób, jak to zrobić?

                  Mniej więcej wiemy, jak odżywić te komórki, tylko ja znalazłem sposób, jak efektywnie wyekstrahować z komórek macierzystych roślinnych te substancje, które będą biologicznie czynne na skórze (a nie na półce), i żeby one w kontakcie ze skórą się uaktywniały; dawały efekty, które polegają jednocześnie na leczeniu różnych przypadłości, odmładzaniu skóry i powstrzymywaniu wypadania włosów czy powodowaniu odrastania włosów. W tej chwili pracujemy nad maścią, która będzie powodowała niwelację bólów, takich jak ból kręgosłupa, stawów czy innych. To  przez działanie zewnętrzne miejscowe, a nie przez branie jakichś silnych środków przeciwbólowych.

                  Takie znieczulanie poprawia cyrkulację krwi, wzmacnia te wszystkie systemy immunologiczne, które powodują, że infekcje są zwalczane.

                  Skąd te komórki?

                  Komórki, tak jak mówiłem, roślinne – teraz wszyscy mówią macierzyste komórki roślinne – jeszcze aktywne, ale wszyscy, którzy coś sadzili albo coś hodowali, to wiedzą, w którym miejscu przyciąć pomidory, wiedzą, w którym miejscu przyciąć gałązkę jabłoni, bo wiedzą, gdzie te komórki macierzyste są zgrupowane, zmagazynowane, kiedyś, w starszej biologii, nazywano to stożkami wzrostu.

                  Wystarczy więc znaleźć takie rośliny, które mają tych komórek najwięcej.

                  Prosta sprawa – jeżeli Pan sadzi pomidory lub ogórki w ogródku i raz w tygodniu ma Pan czas, żeby je opielić, to po tygodniu zielsko jest większe od tych sadzonek, i tak wkoło. Dlatego że te zielska, te zioła, mają taką siłę, że wystarczy kropla deszczu i one nagle „eksplodują”.

                  W tradycyjnej literaturze mamy bardzo dużo wskazówek, które z tych roślin – w Polsce to są calendula (nagietek), babka, bardzo popularne – w Chinach żeń-szeń, ale to nie ma takiego znaczenia, bo natura obdarzyła nas po równo. Nie ma miejsca na świecie, gdzie jest złote zioło, które na wszystko działa. Tylko myśmy stracili zainteresowanie tym, co mamy pod nosem.

                  Oczywiście, są pewne rośliny, jak żywokost, których składniki powodują odbudowę chrząstek czy więzadeł. Ja korzystam jednocześnie z wiedzy z przeszłości i z tego, co w tej chwili jest przyszłością.

                  Czyli jest to jak gdyby ziołolecznictwo przetworzone?

                  To jest przetworzone ziołolecznictwo i z tym ziołolecznictwem to jest tak, że bardzo dużą szkodę robią ci, którzy zajmują się ziołolecznictwem, a nie mają odpowiedniej wiedzy – ja nie wiem, jak je stosować, bo nie jestem lekarzem – ale wiem, jak wydobyć, to co w tych ziołach jest cennego.

                  Że to nie jest takie śmieszne to ziołolecznictwo, to wspomnę, że stosunkowo niedawno, chyba trzy lata temu, przyznano Nagrodę Nobla dla Chinki, która znalazła w ziołach w czasie wojny wietnamskiej substancję zwalczającą malarię, która to choroba zabiła więcej Wietnamczyków niż Amerykanie. Ona dostała za to Nagrodę Nobla i w końcówce lat 60. tę produkcję rozpoczęto; do dzisiaj te substancje są używane w środkach przeciw malarii.

                  Jak ktoś krzyczy, że tylko postęp i nowoczesność, to często trzeba się obejrzeć, żeby zobaczyć, w którym kierunku idziemy. Często się okazuje, że wpuszczamy się w ślepe uliczki w pogoni za jakąś publikacją z fałszywymi danymi i postęp często nie jest postępem, ale zboczeniem.

                  Ta maść pomogła Pana wnuczce?

                  Łuszczyca jest straszną chorobą, na szczęście się okazało, że u niej była bardzo łagodna, bo była to hormonalna łuszczyca.

                  Łuszczyca atakuje nie tylko skórę, ale są wewnętrzne objawy. Ta maść nie leczy łuszczycy, tylko leczy objawy. Na przykład, gdy moja wnuczka chodziła na basen, to nie musiała nosić długiego rękawa, bo nie było widać plam na rękach, co było w tym czasie jej największym problemem. Tak że to nie jest maść na zwalczanie łuszczycy.

                  W łuszczycy są ważne różne rzeczy, jak np. dieta, ale objawy dla wielu ludzi są bardzo istotne. Przy czym gdy objawy nie są leczone, łuszczyca się rozwija gwałtownie i może dojść do uszkodzeń serca, więzadeł, żołądka. To nie jest tylko kwestia kosmetyki, lecz ma znaczenie ogólne, ale niestety ta maść nie zwalcza przyczyn.

                  Jaką gamę produktów Pan oferuje? Jedna maść może być na wiele chorób?

                  Tak, ale nie na wszystko. Jeżeli sobie założyłem, że konkretna maść będzie dobra też na odrastanie włosów, to posmarowałem nią głowę i pobrudziłem poduszkę, w ogóle nie dało się umyć przez tydzień itp.

                  Tak że w zależności od konsystencji i na jakiej bazie są te produkty, mamy 3 – 4 maści na bazie lanoliny, mamy 3 – 4 oleje na opryszczkę, na łuszczycę, która występuje na twarzy albo na egzemy na twarzy, no i na przeciwdziałanie wypadaniu włosów.

                  Trzecia grupa produktów jest na bazie shea butter, które jest jeszcze lepsze niż coconut butter, świetny surowiec.

                  Co to jest shea butter?

                  W Polsce nazywało się to wiśnią afrykańską, bo wyglądem przypomina ogromną wiśnię lub podwójną czereśnię. Jest to orzech, który ma czerwoną skórkę, wielkości wielkiej czereśni, a w środku tylko miąższ. Ten orzech jest używany do produkcji Philadelphia Cheese, do produktów spożywczych, jest świetną substancją w produkcji kosmetyków, w naturalny sposób chroni przed promieniowaniem ultrafioletowym, ma także bardzo dużo antyoksydantów.

                  Shea jest w sumie świetna, ale trochę kłopotliwa, bo dosyć twarda – żeby jej używać jako kosmetyku, trzeba coś z nią zrobić. Ja do shea dodaję moich ekstraktów ziołowych i czasami kwasu hialuronowego. Otrzymuję w ten sposób skin revitalizer, który powoduje młodszy wygląd i leczy też drobne infekcje, drobne skazy.

                  Mówił Pan, że w kosmetykach używa się bardzo dużo konserwantów, ale przecież nie bez powodu, bo chodzi o to, żeby ten kosmetyk „żył” długo na półce. Pan używa konserwantów?

                  Nie używam. Czasami mówię o wodzie, wtedy wszyscy się dziwią. Zauważyłem, że woda w kosmetykach jest bardzo ważna z dwóch powodów.

                  Po pierwsze, nadaje kremom dobrą konsystencję. Kremy zawierają jej od 30 do 60 proc.; lotion od 70 do 90 proc. Woda powoduje, że kosmetyki są łatwe w aplikacji, rozsmarowują się, trzymają zapach. Tylko że jeśli się używa wody, trzeba też używać bardzo silnych konserwantów. To jedno.

                  A po drugie, woda to najtańszy surowiec chemiczny i świetnie zwiększa zysk.

                  Zwiększając objętość?

                  Oczywiście, i przez to zwiększa zysk, tylko żeby zemulgować wodę z tłuszczem, który zawiera wszystkie substancje odżywcze dla skóry, trzeba użyć emulgatora albo emulsifiera, różnie to nazywają, ale to jest silny detergent, na ogół po polsku to jest sulfobursztynian. To jest właśnie ten wynalazek, że można myć naczynie po śledziach gorącą wodą, bo i tak nie będzie zapachu, bo on wszystko rozpuszcza. Taki detergent robi emulsję przyjemną w użyciu, ale nie jest dla skóry obojętny, a poza tym trzeba użyć dużo konserwantu.

                  Ponieważ ja robię wszystko bez wody, moje produkty są trzy – cztery razy droższe od innych. Z kolei używa się ich bardzo mało, choć nie są tak łatwe w użyciu, takie przyjemne, bo trzeba je rozetrzeć – mają z tego powodu swoje minusy.

                  Ale przede wszystkim właściwości bakteriobójcze calenduli, czyli nagietka, wystarczają w zupełności i moje produkty mogą stać w łazience długi czas. Pierwsza maść, którą zrobiłem i którą ciągle daję do sprawdzenia bakteriologicznego, stoi już cztery lata, odkryta, i ciągle jest sterylna. Calendula nie tylko dostarcza substancji z komórek macierzystych, nie tylko powoduje lepszą cyrkulację krwi, to jeszcze dezynfekuje i skórę, i samą maść.

                  Klienci są zadowoleni?

                  Sprzedaję na razie w bardzo małych ilościach.  Poza tym rynek, konkurencja jest taka, że można by tu przytoczyć kopernikańskie powiedzenie, że zły pieniądz wypiera dobry; wszystko jest oparte na tym, żeby zrobić ładne opakowanie, co przy naszej niewielkiej skali jest bardzo drogie, dobre zapachy, no i konsystencję, a jak ten kosmetyk działa, to się po prostu zmienia zapach, zmienia kolor i reklamuje, że to jest coś nowszego, coś jeszcze lepszego, i tak w kółko.

                  Do moich produktów ludzie się muszą przekonać, ale mam świadectwa, które pokazują, że działają fantastycznie.

                  Pozostaje mi życzyć, żeby przekonał Pan jak najwięcej ludzi, żeby przestali sobie szkodzić, kupując rzeczy tylko dlatego, że są ładnie opakowane. Jak dotrzeć do ludzi, żeby byli zainteresowani, jaki Pan ma pomysł?

                  Na początku próbowałem robić ogłoszenia w „Mississauga News” czy docierać do ludzi przez website. Mój website bardzo dobrze działa, ale Google ogranicza liczbę wchodzących ludzi, lewarowanie, pozycjonowanie w wyszukiwarce – jeśli szuka ktoś kosmetyków, to pierwsze dwie – trzy strony są zajęte przez firmy kosmetyczne, które są potentatami, a nikt dalej nie szuka, nie widzi.

                  Jeśli chodzi o angielski rynek, to była porażka z „Mississauga News”, natomiast polski rynek rozwija mi się najlepiej.

                  My jeszcze wierzymy w zioła, a może dlatego, że w Polsce jest jeszcze trochę linii dobrych polskich kosmetyków. Począwszy od kremu Nivea, który był najlepszym kremem, jaki kiedykolwiek został zrobiony, a polski Nivea z Poznania był najlepszą walutą, bo był dwa czy trzy razy lepszy od tego już zmodyfikowanego niemieckiego.

                  To zresztą jeden wielki skandal, bo to przypadło Polsce i to jest polski produkt, wymyślony przez polskiego Żyda, który nie mówił po niemiecku, tylko po żydowsku. Krem Nivea był doskonały, dlatego że jego twórca znalazł  rodzaj tłuszczu, który absorbuje 35 proc. wody. W tej chwili to jest już za drogi surowiec – on był chyba też z lanoliny wyselekcjonowany – a po drugie, te 35 proc. wody to jest za mało i dlatego ciągle robi się modyfikacje.

                  Ale polskie zioła... Gdy w Polsce prowadziłem firmę kosmetyczną, to kontaktowałem się z różnymi ludźmi. Były na przykład ekstrakty polskie tatarakowe, superremedium na wypadanie włosów. To nie wyszło, dlatego że okres przechowywania tataraku był pięcio- czy może siedmioletni, żeby uzyskać ten ekstrakt. No i całe przedsiębiorstwo zostało skasowane w 1939 roku. Aroma, która w Henrykowie pod Warszawą, która miała to produkować, potem się skoncentrowała tylko na zapachach syntetycznych.

                  Jest wiele polskich osiągnięć w tej dziedzinie?

                  Polskich osiągnięć mamy mnóstwo w każdej dziedzinie.

                  Tylko nie potrafimy ich wykorzystać i sprzedać?

                  Zazwyczaj ktoś inny zabiera i to robi.

                  Cóż, mam nadzieję, że to nie jest nasza ostatnia rozmowa. Pan ma olbrzymią wiedzą na temat chemii użytkowej i chciałbym, żeby Pan  pomógł nam rozeznać się w  tym świecie.

                  Jak włosy wypadają, to nie boli, ale dam taki przykład, że jak ja wychowywałem moją córkę, to prałem 30 pieluch dziennie i myłem ją dziesięć razy dziennie, za każdym razem jak się zsikała.

                  W tej chwili mamy suche pieluchy, które są „bardzo ekologiczne”; potrzebują 600 lat do rozpadu w środowisku. One są suche w dotyku, ale uryna wpływa cały czas na skórę dziecka, na najbardziej wrażliwe miejsca. Kiedyś dziecko uczyliśmy, żeby po ośmiu miesiącach maluch już nie siusiał w pieluchy, dzisiaj się zdarza, że dzieci idą z pieluchami do szkoły, skoro to jest takie wygodne. Jeżeli jeszcze do tego używa się taniego kremu (na diaper rush), to nie tylko, że się buduje alergię od moczu, który jest po to wydzielany, żeby już nie był w organizmie, ale się jeszcze buduje alergie związane z konserwantami.

                  Tworzymy w ten sposób pokolenie alergików, a alergia może być przyczyną wszystkich innych chorób skórnych, przez łuszczycę, egzemy itd. To jest właśnie przykład takiego działania na skróty – to jest wygodne, każdy chce tego użyć, ale nikt się nie zastanawia, jakie to ma konsekwencje.

                  Zrobiłem krem na diaper rush, właściwie nie dla dzieci, tylko dla Murzyna, który ważył osiemset funtów i w lecie nie mógł chodzić, bo się odparzał. Ten krem działa, ale to jest właśnie ten problem, żeby trafić do odbiorców z informacją, jak można temu zapobiegać. Trzeba również dzieci uczyć, żeby te pieluchy były tylko do czasu, kiedy są naprawdę konieczne.

                  Z wypadaniem włosów jest podobnie. Często nam się wydaje, że dbamy o głowę, a robimy coś przeciwnego.

                  Człowiek sobie nie zdaje sprawy, że sam sobie zaszkodził, i narzeka na żywność. Alergeny atakują ze wszystkich stron, ale są miejsca, gdzie można w sposób łatwy je zahamować.

                  Dziękuję za rozmowę. I do następnego razu. 

Opublikowano w Wywiady
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.