A+ A A-
Andrzej Kumor

Andrzej Kumor

Widziane od końca.

URL strony: http://www.goniec.net/

Będzie temat na lato

piątek, 24 luty 2017 15:17 Opublikowano w Andrzej Kumor


borderZdaje się, że będziemy mieli temat na lato. Nasz piękny premier Justin Trudeau zaprosił bowiem do kraju ludzi z całego świata. Być może jest w tym jakaś idea, tylko jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach.

        Po pierwsze, skoro zapraszamy wszystkich, to po co nam jakieś programy imigracyjne? Utrzymywać urzędników, których praca i tak nie ma żadnego znaczenia, bo do Kanady  jedzie się taksówką na granicę z USA.

        Jeśli zaś kłopot z dostaniem się do USA, no to może z Afryki via Brazylia przez Meksyk, skąd Ottawa zorganizuje jakiś przerzut. Jeśli to jest zbyt niebezpieczne, no to może na lewym paszporcie samolotem albo uprowadzonym statkiem – jak to przerobili już Tamilowie. Pomysłów jest całe mnóstwo. Nie trzeba latami wyczekiwać na list z ambasady...

        Ponieważ mam w rodzinie pokolenia migracji, mogę porównać, jak to wyglądało wczoraj, a jak dzisiaj. Bo przecież Ameryka miała kiedyś zupełnie otwarte drzwi. Mój pradziadek Mikołaj Wiercimak przypłynął do USA za chlebem, jak dziesiątki tysięcy innych galicyjskich chłopów. Z archiwów Ellis Island, gdzie nowo przybyłych kierowano na kwarantannę, wynika, że miał przy sobie równowartość kilku dolarów, umiał czytać, i udawał się w okolice Detroit. Tam, w Detroit, w 1905 roku przyszła na świat moja śp. Babcia. Słowem, przebadali pradziadka, czy nie chory, klepnęli  w plecy na szczęście i radź sobie młody człowieku.

        Co pradziadek przywoził ze sobą na kontynent? Silną wiarę, chęć do pracy i dużo poczucia humoru, z którego ponoć słynął (tak go zapamiętała moja śp. Mama). Co dostał od nowego świata? Możliwość dobrze płatnej pracy w detroickich odlewniach i spokój. Zero pomocy państwowej. Zero zapomogi, zero opieki medycznej, zero emerytury. O to musiał zabiegać sam, płacąc własnymi pieniędzmi. Czy był zadowolony? Oczywiście! Chyba nie muszę tłumaczyć dlaczego.

        Dzisiejszy uchodźca w Kanadzie dostaje tyle – zwłaszcza jeśli ma dzieci – że w zasadzie nie musi się troszczyć o siebie. Jest niańczony przez system na koszt podatnika. A zatem pozbawia się go możliwości wykształcenia najważniejszej cechy, którą powinni mieć (i mieli) imigranci i uchodźcy – ZARADNOŚCI. To właśnie gromady  zaradnych facetów, takich jak mój pradziadek, wybudowały Amerykę. Dzisiaj mamy całe grupy uchodźców i imigrantów, które uważają, że „im się należy”, a które do tego kwestionują nasz sposób życia, nasze wartości, a czasem wprost gardzą tutejszymi ludźmi, domagając się dla siebie oddzielnych reguł prawnych i według tych reguł załatwiając swoje sprawy.

        Czy w obecnym imigracyjnym szaleństwie, które ogarnęło Europę, a prawdopodobnie dotyczyć będzie i nas, jest metoda? Oczywiście!

        W skrócie jest to bolszewia. I nie chodzi tu o jakieś brzydkie słowa, lecz o stwierdzenie pewnego zjawiska przerobionego za tzw. rewolucji w Rosji. Otóż, klasyczny marksizm głosił, że komunizm jest nieuchronny, ponieważ wynika z determinizmu ekonomicznego – ewolucja procesów produkcji i tak do niego doprowadzi. Bolszewicy uznali jednak, że nie warto czekać – zwłaszcza w krajach tak zacofanych  jak XIX-wieczna Rosja, bo skoro wiadomo, co ma być, to przy pomocy państwa proces można przyspieszyć – wystarczy propagandą klasowo uświadomić masy i wyrżnąć tych, którzy nowemu porządkowi rzucają kłody pod nogi.

        Tego rodzaju myślenie widać też i u naszych dzisiejszych globalistów.

        Jedni uważają, że postęp technologii, rozwój komunikacji itp., itd., i tak zrobi z nas globalną wioskę, więc wystarczy poczekać. Druga grupa twierdzi jednak, że temu procesowi należy nadać impet i go przyspieszać, zawczasu usuwając przeszkody, jaką jest przywiązanie do tradycyjnych wartości i instytucji – rodziny, narodu, religii. To wszystko opóźnia nadejście ogólnoplanetarnego szczęścia wszystkich ludzi. Mamy więc do czynienia z pewną nie do końca spisaną w jednym kajecie ideologią elit. Gdyby pozbierać do kupy poszczególne wypowiedzi, to okaże się, że jednym z głównych mechanizmów przyspieszających globalizowanie jest wymieszanie ras i kultur. Po pierwsze, dlatego, że ludzie migracji są w naturalny sposób wyrwani z dotychczasowych umocowań kulturowych i społecznych – co za tym idzie, podatni na indoktrynację nowym przekazem „jednego globalnego ponadnarodowego świata”. Po drugie, ludzie tacy wpuszczeni do społeczeństw dobrobytu siłą rzeczy będą transferować idee i część bogactwa do miejsc, z których pochodzą, przyspieszając proces transformacji. Po trzecie wreszcie, migranci doprowadzą do załamania zmurszałych struktur starych społeczeństw, które nie będą w stanie funkcjonować na dotychczasowych zasadach.

        Jednym słowem, migranci stają się czynnikiem rewolucyjnym, nową „armią głodnych”, na plecach której wzejdzie jutrzenka nowego świata. To są przecież sprawdzone metody. Paryski motłoch w taki sam sposób posłużył ówczesnym wyższym stanom do obalenia arystokracji ancien regime’u.

        A my wszyscy? No cóż, ofiary muszą być… Collateral damage zawsze może się zdarzyć – jakieś zamieszki, jakieś płonące Malmoe, jakieś paryskie przedmieścia w ogniu („Palę Paryż” – czyż to nie brzmi poetycko?). Na zgliszczach wyrośnie społeczeństwo „nowego typu”. Globalizacja to przede wszystkim wyrównywanie różnic, niwelowanie kontrastów. Nic tak nie wyrównuje jak otwarcie kurków naczyń połączonych. A terroryzm czy inne gwałtowności? Przecież to są zjawiska kontrolowane. Organizacje terrorystyczne bez pieniędzy, dostępu do broni i środków przekazu usychają.  Jeśli więc nadal z nimi „walczymy” to widocznie czemuś służą i są potrzebne. Proszę zresztą zobaczyć, jakiej produkcji jest ich broń, czy też kto od Państwa Islamskiego kupuje ropę, i zastanowić się, dlaczego Twitter jest w stanie zablokować konto dowolnemu Ziutkowi, a ISIS nadaje pełną gębą?

        A więc: Niech żyje nam związek republik swobodnych…

        No bo choć króla nie ma, to ktoś sztuką królewską parać się musi. Inaczej nie mielibyśmy ciepłej wody w kranie. No nie?

Andrzej Kumor

Listy z numeru 08/2017

piątek, 24 luty 2017 14:59 Opublikowano w Poczta Gońca

Montreal, 13.02.2016

        Klejnoty – lektura dla Pań i nie tylko

        Kamienie szlachetne i ich obróbka; perły i ich kultywowanie

        Jednym z wielu wynalazków przemysłowych u schyłku XVIII w. było opracowanie technologii bardzo wysokich temperatur uzyskiwanych z połączenia tlenu i wodoru. W 1891 r. August Verneuil zainstalował w piecu tlenowodorową dmuchawę, którą doprowadzał puder tlenku aluminium i sproszkowany czynnik barwiący, tworząc syntetyczne szafiry i rubiny. Wynalazek Verneuila pozwolił, po raz pierwszy, na chemiczną analizę drogocennych kamieni oraz ich reprodukcję. Ponieważ szafiry i rubiny naturalne były rzadkie, a ich ceny zawrotne, rozpoczęto w połowie XX wieku produkcję tzw. syntetyków Verneuila.

        Kolor kamieni szlachetnych zależy od budowy atomowej pierwiastka, który tworzy ich strukturę. I tak np., zielony kolor perydotu pochodzi od żelaza, które jest jego częścią składową. Chrom i wanad dają kolor całej rodzinie korundowców – w tym szafirom i rubinom – od białego, czyli przezroczystego, poprzez żółty, zielony, niebieski i czerwony, co, jak nadmieniłam, zależy od chemicznej kompozycji kamienia.

        Działając na kamień ekstremalną temperaturą, zmieniamy jego chemiczną budowę. I tak, biały szafir ze Sri Lanki – „Gueda”, który dawniej był bezwartościowym odpadem jubilerskim, poddany wysokiej temperaturze zmienia kolor na szafirowy (niezamierzona tautologia). Poddany tej samej procedurze fioletowy ametyst staje się żółty jak cytryna.

        Dodatkowym – prócz temperatury – technologicznym wynalazkiem jest użycie czynnika barwiącego. Otóż jubilerzy podpatrzyli naturę i stosują wanad do dobarwiania szafiru – efekt dotyczy tylko powierzchni kamienia. Rubiny natomiast są poddawane działaniu boraksu jako topnika, który stapia się z kamieniem i wypełnia pęknięcia. W tym przypadku dochodzi do zmiany struktury kamienia.

        Brylanty, które były uważane za niepoddające się zabiegom upiększającym, są produkowane syntetycznie od 1950 r. w Szwecji i od 1955 r. w Ameryce. W 1970 r. wytworzono laboratoryjnie 1-karatowy brylant, którego koszty produkcji znacznie przekroczyły cenę naturalnego kamienia. Brylanty naturalne o mniej chodliwych kolorach – od żółci do brązu – są poddawane działaniu wysokiej temperatury i ciśnienia, co, kopiując ich formację w naturze, redukuje ich niepożądane zabarwienie. Faktem jest, że wielka czwórka: diamenty, rubiny, szafiry i szmaragdy, jest z reguły poddawana obróbce technologicznej, której efekty nie zawsze są trwałe.

        Upiększanie szlachetnych kamieni kreuje problem dla ich potencjalnych nabywców: czy kamień jest wytworem natury, czy efektem obróbki, jaka jest jego wartość, która jest odwrotnie proporcjonalna do liczby zabiegów upiększających, którym kamień został poddany, a co jest możliwe do ustalenia tylko w specjalistycznych laboratoriach. Kamienie dużej wartości posiadają więc certyfikaty oceny zabiegów, którym kamień został poddany, a skala ich rozpiętości jest od: żadnych zabiegów, minimalnie, umiarkowanie i poważnie zmodyfikowany.

        Paniom, które wolą perły, dedykuję poniższy proces ich kultywowania.

        Działania zmierzające do wykreowania pereł sięgają trzynastowiecznych Chin, ale dopiero w XX w. udało się hodowcom uzyskać perły kultywowane nieustępujące wartościom perłom stworzonym przez naturę.

        Otóż, do płaszcza perłopławów – małży i ostryg – wprowadza się fragment macicy perłowej o kulistej formie zw. ośrodkiem. Mięczak odrzuca obce ciało, otaczając je warstwami masy perłowej. Do uzyskania perły odpowiedniej wielkości potrzeba dwóch – trzech lat. Hodowcy, skracając czas formacji pereł, wprowadzają do płaszcza mięczaka większy fragment macicy perłowej, co skraca czas do sześciu miesięcy. Rezultatem jest perła z widocznym przez zewnętrzną warstwę ośrodkiem. Ponieważ warstwa masy perłowej jest cienka, podczas wiercenia oddziela się od ośrodka. Taką perłę łatwo jest odróżnić od naturalnej. Zrobi to każdy jubiler przy pomocy lupy. Co nie jest oczywiste w przypadku pereł kultywowanych wysokiej wartości, mających wiele warstw masy perłowej. Nawet egzaminując wywiercony otwór, można pomylić różnicę między warstwami masy perłowej a ośrodkiem, biorąc ten ostatni za wewnętrzną warstwę masy perłowej. Determinujące jest prześwietlenie perły w specjalistycznym laboratorium.

        Ale okazuje się, że nawet najbardziej nowoczesne metody badań, w pewnych przypadkach są bezskuteczne. W nowoczesnych metodach kultywacji pereł, do płaszcza małża wprowadza się fragment płaszcza innego małża – miękki materiał, niewidoczny przy najbardziej wyszukanych analizach laboratoryjnych, czyli w tym przypadku nie ma różnicy między perłą naturalną a kultywowaną, wobec czego ta ostatnia ma wartość perły naturalnej.

        I na koniec ciekawostka: duże, białe perły kultywowane w wodach Australii, Indonezji i Filipin noszą nazwę pereł morza południowego („South Sea” pearls), natomiast perły w kolorach od brązu do czarnego, kultywowane w wodach Polinezji, są perłami tahitańskimi („Tahitian” pearls).

        Drogie Panie, nie wszystkie z nas mają sznur cennych pereł i 5-karatowy brylant koloru kategorii „D” – biały z niebieskim odcieniem, ten najbardziej pożądany – ale wiedzieć, jak się ma rzecz cała, też dobrze.

        Serdeczności z okazji naszego święta. Z poważaniem

Ewa Pietras

Odpowiedź redakcji: Dziękujemy za bardzo ciekawe informacje!

Numer 8/2017 (24 lutego - 2 marca 2017)

czwartek, 23 luty 2017 21:27 Opublikowano w Okładki

Czytaj pierwszy!

Goniec na tablet w formacie pdf

przesyłany przez e-mail w każdy piątek rano

tylko 50 CAD rocznie plus 13% HST 
razem $56.50

Płatność przez paypal, 
Visa, MasterCard lub czek

Kontakt  r e d a k c j a @ g o n i e c . n e t  

(bez przerw między literami)

lub telefon: 905-629-9738

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.