Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...Opowieści z aresztu deportacyjnego: Południowiec
Napisane przez Aleksander ŁośDziwimy się czasami, kiedy jakiś cudzoziemiec nie potrafi określić, gdzie leży Polska, lub też ma braki w znajomości historii naszego kraju. A co my wiemy, na przykład, o tym, co się działo przed dwudziestu laty w Salwadorze, kraju położonym w północnej części Ameryki Południowej? W większości krajów tego regionu albo toczyły się w tym czasie wojny domowe, albo kraje były opanowane przez reżimy dyktatorskie, a prawie wszystkie pogrążone były w nędzy przeważającej części społeczeństwa. W Salwadorze było trochę wszystkiego z tych przypadłości, a nadto wysoka przestępczość.
Miguel urodził się w rodzinie kreolskiej, co znaczy, że jego przodkowie byli hiszpańskimi zdobywcami tego indiańskiego kraju, przy czym w którejś z generacji dopłynęło do tej rodziny trochę krwi indiańskiej. Zdradzał to jego wygląd: lekko smagły, czarnowłosy, raczej niski, ale dobrze zbudowany.
Kiedy General Motors zaczął wprowadzać na rynek amerykański swe koreańskie „globalne” samochody, optrę, aweo i resztę, mimo ponętnych kształtów nie zaskarbiły sobie dobrej opinii. Technicznie były przestarzałe i taka optra, którą napędzał stary silnik pomazdowy, potrafiła palić po mieście 12 litrów na sto, czyli mniej więcej tyle, ile BMW. GM powoli modernizował te modele, bo też czasy po temu sprzyjały. Honda fit, toyota yaris wytworzyły cały nowy segment subcompactów, niewielkich, niesamowicie ergonomicznych, zbornych, zdolnych nie tylko do wygodnego śmigania po mieście, ale też wygodnych wojaży między metropoliami.
General Motors szybko nadrabiał zaległości i efektem tych wysiłków jest m.in. chevrolet sonic dostępny w wersjach sedan oraz hatchback.
Model 2017, choć wygląda nieco inaczej niż 2016, to jednak jest w zasadzie tym samym samochodem od roku 2012. Aparycji „koreańskiej” linii General Motors trudno odmówić i Sonic nie jest tutaj wyjątkiem. Pod maską tego lekkiego subcompacta pracuje albo 1,8-litrowy czterocylindrowy silnik, albo nowocześniejszy turbodoładowany 1,4-litrowy. W obydwu przypadkach mamy do dyspozycji sześciobiegową automatyczną, bądź również sześciobiegową, ręczną skrzynkę biegów. I o ile większy litrażem motor daje nam 125-stopofuntów momentu zamachowego, to mniejsza jednostka aż 148, a to odbiega na plus od tego, co można znaleźć u konkurencji. Sonic szczególnie szybki nie jest (gdzie tu można szaleć?), ale za to ma dobre przyspieszenie. I to nawet w porównaniu do nowszych konstrukcyjnie aut tej klasy.
Jeśli chodzi o spalanie jest na środku skali – w przypadku silnika 1,8 litra i przekładni ręcznej po mieście pali 9 litrów, a na szosie 6,8 litra, zaś w przypadku nowocześniejszej mniejszej turbodoładowanej czwórki, wielkości te wynoszą odpowiednio – 8,5 i 6,2 na sto.
Chevrolet oferuje w sonicu pełny zestaw elektronicznych gadżetów, od podgrzewanej kierownicy po start na przycisk, ostrzeżenie przed opuszczaniem pasa czy zderzeniem i siedmiocalowy wyświetlacz. Standardowe „niespodzianki” to kamera biegu wstecznego i dziesięć poduszek powietrznych. Wszystkie te opcje w czasach morderczej konkurencji narzuconej przez Hyundaia i Kię, które przyzwyczaiły nas do pakowania w tanich modelach najbardziej wyszukanych gadżetów, są po prostu koniecznością.
W najtańszej wersji LS (tylko sedan) dostaniemy już zdalnie otwierane zamki, 15-calowe koła z deklami, czterogłośnikowy system nagłośnienia, Bluetooth, automatyczne światła drogowe i szyby spuszczane na korbkę.
LT posiada klimatyzację, elektrycznie podnoszone okna, regulowane lusterka boczne, koła aluminiowe, sześciogłośnikowe stereo z USB, podgrzewane siedzenia przednie i cruise control (jakoś nie mogę się przyzwyczaić, by na to mówić tempomat) i elektrycznie przesuwany fotel kierowcy. Tu drobna uwaga, że jeśli naprawdę cieszy nas jazda małym samochodem, to warto powstrzymać się od dodawania wagi, a w porównaniu z ręcznym regulowaniem położenia fotela, elektryczne dodaje kilka kilogramów.
Najwyższa opcja, „Premier”, obejmuje całą resztę, głównie elektronicznych, urządzeń.
Co warte podkreślenia, wszystkie opcje w hatchbacku mają aparycję RS (Rally Sport) – w tym 17-calowe felgi. Ważna też jest kompatybilność z aplikacjami Apple CarPlay i Android Auto pozwalającymi mieć smartfon na wyświetlaczu.
Słowem, Chevrolet pozycjonuje sonica jako przyjemny w prowadzeniu, zrywny samochód miejski, zaawansowany technologicznie i bezpieczny. Jeśli ktoś naprawdę lubi prowadzić, to turbo z ręczną przekładnią daje najwięcej satysfakcji.
O czym entuzjastycznie zapewnia
Wasz Sobiesław
Zbierają się posłowie: jedni jakimś dzikim uśmiechem chcą pokryć wewnętrzne pomieszanie, drudzy, zalani łzami, zdradzają i poczciwe uczucia, i słabość duszy; kilku tylko, z obliczem wypogodzonym, okazują, że wszystko oprócz Boga poświęcą, że za progami izby zostawili, co tylko do żywota przywiązać ich mogło, i że są przygotowani do wszelkiej walki i ofiary. Haniebnej pamięci kanclerz ogłasza propozycją królewską, aby zawiązać sejm pod konfederacją, i zaprasza Ponińskiego na marszałka.
– Zgoda! – odpowiedzieli (jednak głosem drżącym) zaprzedani posłowie.
– Zgoda! – jeszcze słabiej powtórzyli posłowie przelękli.
– Nie ma zgody! – odezwał się Rejten. – Na sejm walny jesteśmy zebrani, a nie na konfederacją; przystąpmy do wyboru marszałka walnego sejmu.
– Tadeusza Rejtena obieramy marszałkiem! – odezwał się Korsak, Bohuszewicz i trzech innych posłów, kupiących się przy Rejtenie. Zdumieli się wszyscy. Rejten porywa laskę i sesją zagaja. Przez chwil kilka kanclerz, Poniński i inni jurgieltnicy moskiewscy zamilkli; już większa część izby poczuła chęć do powinności wrócić; ale z jednej strony zatwardziałe zdrajce, z drugiej – przybliżające się lonty do panewek, przydusiły ten słaby płomyk. Okropny szmer powstaje, jakby na zborzyszczu piekielnych duchów.
Pierwsza piątka na 2017
Oto pięć modeli kołowrotków, które na pewno znajdą się na radarze wędkarzy w 2017 r.
Nowa seria Shimano Metanium MGL jest produktem najnowszej technologii i materiałów. Korpus kołowrotka, wykonany z HAGANE, jest twardy, lekki i pobawiony jakichkolwiek zniekształceń przy dużych obciążeniach. W tej serii jest sześć kołowrotków, wszystkie 150-tki z trzema różnymi przełożeniami, zarówno lewo- i praworęczne. Cena 420 dol. amer.
Okuma Helios
Każdego roku Okuma próbuje czymś zaimponować i kołowrotek spinningowy Helios SX jest tego dobrym przykładem. Lekki korpus, boczne pokrywy i rotor wykonane są włókna węglowego o nazwie C40-X, które jest 25 procent lżejsze i 50 procent silniejsze niż odpowiedniki grafitowe. Ten kołowrotek wyposażony jest w 8 łożysk ze stali nierdzewnej odpornej na korozję i 1 łożysko oporowe. Pozostałe dane o kołowrotku:
– Korpus w technologii TCA: Torsion Control Armor – zapobiega skręcaniu pod obciążeniem;
– Rolkowe łożysko oporowe Quick-Set Quick-Set;
– Precyzyjnie wycinany z mosiądzu wałek zębaty;
– ALG: Precyzyjnie wykonane, ze stopu AlumiLite, przekładnia główna i koło oscylacyjne;
– Sztywna, wycinana z aluminium, anodyzowana korbka;
– Wytrzymały kabłąk z pełnego aluminium;
– RESII: Cyfrowy system wyważania rotora;
– System kontroli linki na szpuli – ułatwia jej schodzenie ze szpuli w czasie rzutu.
Okuma Helos SX dostępny jest w rozmiarach: 20, 30 i 40. Cena 130 dol. amer.
Abu Garcia MGXtreme
Ten kołowrotek to klejnot, który waży zaledwie 4,5 uncji, co jest niezwykłe. Obudowa wykonana z magnezu i włókna węglowego zapewnia mały ciężar, ale też maksymalną trwałość. Jest to kołowrotek niezwykle szybki o przełożeniu 8,1:1. Minusem jest, że hamulec ma tylko wytrzymałość 12 funtów. Jest to więc kołowrotek do mniejszych przynęt. MGXtreme jest w jednym rozmiarze, a oferowany jest w obu modelach lewej i prawej stronie. Cena 500 dol. amer.
One 3 Creed GT
Ten będzie się sprzedawał bez problemów. Ma agresywny wygląd i dobre elementy, które wykonane są węgla: korpus, przekładnie, korbka i system hamulcowy. Jest superlekki, bo waży tylko 7 uncji, i niedrogi. Kosztuje 80 dol. amer. i w tym przedziale cenowym nie ma sobie równego.
Pflueger Prezydent XT
Uaktualniony model XT wyposażony jest 9 łożysk kulkowych zapewniających nienaganną płynność. Jak przystało na Pfluegera, jest to bardzo estetycznie wyglądający kołowrotek, wygodny i ergonomiczny. Waży 7,7 uncji, nawija 31 cali linki za jednym pełnym obrotem. Cena tylko 80 dol. amer.
http://www.goniec24.com/goniec-turystyka/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=3934#sigProId5dac8e5e15
Salmo sprzedane!
Legendarna polska firma Salmo została sprzedana. Nowym właścicielem marki Salmo jest znana brytyjska firma Fox International, która zamierza zwiększyć i wzmocnić swoją obecność na rynku przynęt na drapieżniki.
Firma Salmo powstała w Polsce 25 lat temu. Jej założycielem był Piotr Piskorski. Przez ostatnie lata Salmo zdobyło uznanie na całym świecie. Znany do tej pory najbardziej ze sprzętu karpiowego FOX, pięć lat temu rozbudował swoją ofertę rynkową, powołując do życia Fox Rage – pełną linię sprzętu na ryby drapieżne.
Po tygodniach poszukiwań trafiamy na nasz „wymarzony” dom. Czas, by złożyć ofertę. Warto wiedzieć o kilku sprawach. Oferta kupna i sprzedaży oraz sam proces negocjacji jest bardzo obszernym tematem. Dziś podam tylko kilka podstawowych informacji.
Pisemna oferta kupna jest zwykle inicjowana przez agenta reprezentującego kupujących. Przygotowywana jest ona na standardowych formularzach opracowanych przez Real Estate Board. Formularze te opracowane są przez prawników i w poszczególnych punktach zawarte są typowe paragrafy chroniące obie strony. Modyfikowane są tylko te elementy oferty, które w formie pisemnej określają warunki, na jakich potencjalny klient gotowy jest kupić wystawioną do sprzedaży nieruchomość.
Wstępna oferta zawiera takie detale, jak proponowaną cenę, proponowany depozyt, warunki, jeśli oferta jest warunkowa, dzień przejęcia nieruchomości oraz tak zwane „inclusions” – czyli określa, jakie sprzęty gospodarstwa domowego zawarte będą w cenie.
Depozyt, który towarzyszy ofercie, wynosi zwykle 3-5 proc. ceny wywoławczej. Jeśli oferta zostanie zaakceptowana, to depozyt przekazywany jest firmie reprezentującej właścicieli i umieszczany na specjalnym koncie – Trust Account.
Oferta jest ważna tylko przez określony okres. Może to być tydzień, mogą to być dosłownie godziny. Jeśli nie zostanie ona rozpatrzona w tym czasie, to traci swoją ważność.
Właściciel domu, który otrzymuje ofertę, może w określonym ofertą czasie) zaakceptować ją bez zmian, dokonać zmian i zaproponować kupującym swoje warunki, nazywane jest to „counter offer”, lub jeśli oferta nie jest do zaakceptowania, pozwolić jej wygasnąć.
Jeśli oferta złożona przez kupujących rokuje nadzieję na szczęśliwe zakończenie, zwykle następują zmiany i oferta wraca do kupujących. Nazywa się to „sign-back” lub „counter-offer”.
Zwykle oferta krąży pomiędzy dwoma stronami przez jakiś czas. Za każdym razem strona robiąca zmiany zwykle przedłuża czas na akceptację oferty.
Negocjacje zwykle trwają, dopóki jedna ze stron nie zaakceptuje wszystkich warunków w składanej jej ofercie. Nie ma limitu co do liczby „counter-offers”, ale zwykle wystarczają 2 – 4 tury negocjacji, by uzyskać kontrakt akceptowany przez obie strony.
W procesie negocjacji biorą udział dwie strony – kupujący i sprzedający nieruchomość. Strona, która w końcowym efekcie akceptuje warunki drugiej strony – podpisuje na ofercie „confirmation of acceptance”. Wszelkie zmiany w ofercie po tym stadium mogą być dokonywane tylko poprzez inny dokument, zwany „amendment to agreement”.
Zaakceptowana oferta trafia do prawnika – który od tego momentu reprezentuje swoich klientów, aż do zakończenia transakcji.
Należy pamiętać, że wszystkie negocjacje i uzgodnienia muszą być na piśmie.
Inaczej proces negocjacji przebiega, kiedy mamy kilka ofert, z którymi musimy konkurować. Sytuacja, w której mamy kilka ofert na jeden dom, nazywana jest „multiple offer situation”. Z perspektywy sprzedających dom jest to wymarzona okoliczność. Kilku chętnych na ten sam dom to niemalże gwarancja sprzedaży domu szybko i często ponad wystawioną cenę. Najczęściej wystarczy przeanalizować wraz z agentem wszystkie oferty i wybrać najlepszą.
Z perspektywy kupujących jest to dużo bardziej skomplikowana i denerwująca sytuacja i chciałbym poświęcić jej trochę uwagi.
Jeśli znajdą Państwo dom i okaże się, że jest na niego kilka ofert, należy zdawać sobie sprawę, że zwykle cena sprzedaży będzie wyższa niż w przypadku pojedynczej oferty. Dlatego należy zadać sobie pytanie, jak bardzo nam zależy na kupowanym domu?
Jeśli jest to przeciętny dom, jakich wiele, to można albo zrezygnować ze składania oferty, albo złożyć ofertę zgodną z Państwa osobistym odczuciem wartości.
Natomiast jeśli dom, na który chcą Państwo składać ofertę, jest tym jedynym i wymarzonym domem spełniającym wszystkie (lub prawie wszystkie) oczekiwania, to sytuacja się zmienia. Warto wówczas zastanowić się, jak grać, by wygrać?
Należy pamiętać, że w przypadku kilku ofert zwykle wygrywają te, które mają najmniej warunków oraz oferują najwyższą cenę. Przed prezentacją oferty wiemy, ile ogólnie ich będzie. Jeśli mamy do czynienia z jedną konkurencyjną ofertą, strategia może wyglądać inaczej niż w przypadku pięciu konkurencyjnych ofert.
Oferty bezwarunkowe, oferujące datę przejęcia oczekiwaną przez sprzedających oraz oferujące dobrą cenę, mają największe szansę akceptacji.
Oferty warunkowe na załatwienie pożyczki lub inspekcję domu – zwykle nie mają wiele szans na akceptację.
Żaden z agentów przynoszących ofertę nie wie, jaką cenę i jakie warunki oferuje konkurencja. Jedynie właściciele sprzedawanego domu i ich agent mają pełny przegląd sytuacji. Dla kupujących oznacza to dość duży stres oraz odrobinę hazardu. Każdy tysiąc dolarów dodany do oferowanej ceny zwiększa szansę. Jeśli walczą Państwo o wymarzony i unikatowy dom warto czasami zapłacić trochę więcej. Wszak dodatkowe na przykład 5000 dol. – stanowi tylko około 22 dol. w miesięcznych spłatach. Oczywiście należy do końca zachować zdrowy rozsądek. Czasami nie warto poddać się emocjom. Agent real estate znający rynek powinien być tutaj bardzo ważnym doradcą.
Finałowa cena w przypadku kilku ofert może znacznie przekroczyć cenę wywoławczą. W różnych rejonach miasta i w różnych kategoriach cenowych ta nadwyżka może wyglądać inaczej. W Mississaudze w przypadku domów do 600.000 dol. – często przekracza 50.000 dol. Natomiast w okolicy na przykład Bloor/Prince Edward zdarzają się przebitki nawet o 200.000 dol. Wszystko wynika z podaży i popytu. Wszystkie te rejony, w których domy bywają kupowane na spekulację przez kontraktorów i gdzie buduje się domy na zamówienie – zwykle osiągają wyższą cenę.
O problemach rodzin osób niepełnosprawnych z paniami Wandą Dziubą oraz Bożeną i Justyną Żmurko z Fundacji św. Eugeniusza z Nadzieją w Przyszłość rozmawia Andrzej Kumor
Andrzej Kumor: Proszę, żeby się panie przedstawiły.
– Wanda Dziuba, jestem prezesem fundacji.
– Bożena Żmurko, przewodnicząca Rady Dyrektorów.
– Jaka była historia fundacji? Jak to się stało, że panie się poznały, zebrały i zaczęły działać?
B.Ż.: Jedna z mam, która miała córkę autystyczną, pomagała siostrze Alicji Kwiecień przy jej chorej mamie. I powiedziała, że trzeba by było zorganizować jakąś taką grupę dla rodzin z dziećmi niepełnosprawnymi, ponieważ te rodziny są bardzo samotne, nie mają żadnej pomocy znikąd. I tak siostra Alicja w porozumieniu z ojcem Adamem Filasem ustalili, że 2 lutego 1997 roku zrobili pierwsze spotkanie i tak to się wszystko zaczęło.
Najpierw to miała być taka grupa wspierająca dla rodziców, ale stwierdziliśmy, że jeżeli pomożemy naszym dzieciom, to pomożemy nam samym. Tak powstało najpierw Koło Nadziei. Początkowo spotykaliśmy się co dwa tygodnie, żeby się przede wszystkim wygadać, wypłakać. Wyrzucić bóle, żale, to wszystko z siebie. Potem zaczęliśmy sprowadzać różnych terapeutów, różnych ludzi, którzy mogliby pomóc naszym dzieciom.
Zaczęło się w ten sposób też, że w każdą sobotę były ćwiczenia, masaże dla dzieci. Ludzie pracowali jako wolontariusze. Były zajęcia muzyczno-ruchowe, zajęcia muzyczne. Tak że jeżeli rodzic przyjeżdżał, to było wiadomo, że to dziecko ma przez kilka godzin różne zajęcia. Korzystaliśmy wtedy z gościnności parafii św. Maksymiliana Kolbego. Tam wtedy był jeszcze ojciec Adam. Obecnie naszym takim domem jest parafia św. Eugeniusza de Mazenod, a my jesteśmy św. Eugeniusza z Nadzieją w Przyszłość.
Kierownikami duchowymi przez cały ten okres są oczywiście oblaci, więc tu chylimy czoła przed wszystkim oblatami, którzy patronowali nam przez cały czas, wspierali nas, od prowincjała przez wszystkich kapłanów i siostry zakonne, które też nam pomagają.
Z historykiem Romanem Baranieckim z Polonia Canadian Institute for Historical Studies przy okazji otwarcia polskiej wystawy w Bibliotece Centralnej w Mississaudze rozmawia Andrzej Kumor.
Andrzej Kumor: Jaka była pana droga do tej wystawy i prezentowanych materiałów? Jak pan je odkrywał, pozyskiwał, ile to trwało?
Roman Baraniecki: Dziewięć lat. Oczywiście to jest tylko część zbiorów, część kolekcji, taki wybór. Jak już wystawa powstała, w 2013 roku naprawdę, i jak była już wydrukowana, chciałem ją powiększyć, ale to nie zawsze jest skuteczne, ponieważ, proszę zobaczyć, sale wystawowe nie mają tyle miejsca. Mamy też tutaj cztery plansze, „Warszawa – Warsaw then and now”, pokazujące, jak wyglądają poszczególne lokalizacje w Warszawie, jak one wyglądały 70 lat temu, a jak wyglądają teraz, jakie były zniszczenia, jakie były straty. I jaki był wysiłek Polaków, żeby odbudować swoje miasto, i gdzie się to udało zrobić, bo przecież nie wszędzie.
– Które miejsca w Warszawie są nieodbudowane, a których pan żałuje i myśli, że powinny być?
– Cały plac Saski. Przecież wzdłuż ulicy Królewskiej było bodajże pięć kamienic, i pałac Lesslów, który jest zresztą zaznaczony. Na tej planszy jest jako tło mapa Nicholsona z 1830 r., brytyjska. Society for the Diffusion of Useful Knowledge wydrukowało tę mapę i tam jest zaznaczony pałac Lesslów, którego już nie ma. Również pałac Saski, który, według mnie, powinien być cały odbudowany i w nim powinno się znaleźć muzeum historii Polski, a nie w Cytadeli – taka jest moja prywatna opinia. Obok Pałacu Saskiego stał Pałac Bruehla, siedziba Ministerstwa Spraw Zagranicznych przed wojną. Kamienice przy ul. Królewskiej, zamykały od północy plac Małachowskiego. Teraz, oprócz cudem ocalałego Grobu Nieznanego Żołnierza, jest tam tylko trawnik. Ale pod trawą są zachowane fundamenty i piwnice Pałacu Saskiego i Pałacu Bruehla. Uważam, że odtworzenie zachodniej pierzei placu Piłsudskiego włącznie z Pałacem Bruehla byłoby symbolicznym zwieńczeniem odbudowy miasta po zniszczeniach wojennych, i przywróceniem Warszawie tych historycznych obiektów.
Prawie wszystkie budynki między placem Teatralnym a placem Piłsudskiego, włącznie z gmachem Teatru Wielkiego, zostały zniszczone we wrześniu 1939 roku.
– To byłoby takie serce miasta.
– Oczywiście. To jest serce miasta, do którego przybywają turyści. Byłem w Cytadeli, jeszcze zanim Muzeum Katyńskie zostało tam otwarte, spotkałem się z panem dyrektorem Sławomirem Frątczakiem. Ale kto tam dojedzie? Jaki turysta tam dojedzie? Jest bardzo zły dojazd, ciężko tam się dostać. Cytadela jest schowana. Jeżeli chodzi o umieszczenie, na podstawie decyzji władz miasta Warszawy, siedziby Muzeum Historii Polski w Cytadeli, to jak można było ulokować tam muzeum o takiej nazwie?! W murach obiektu wzniesionego po Powstaniu Listopadowym, który był zarówno dla Rosjan, jak i dla Polaków, chociaż z innych powodów, symbolem zniewolenia Polski.
– Czyli pana zdaniem, dzisiaj powinno się odbudować Pałac Saski?
– Tak, tak uważam. I takie były projekty. Mam nadzieję, że obecny rząd czy ludzie związani z kulturą, podejmą się tego wysiłku, bo ta przepiękna fasada – tam się odbywały wszystkie uroczystości państwowe i parady...
– Byłby to taki tożsamościowy powrót do tej prawdziwej Polski, która się odrodziła w 1918 roku.
– Tak to rozumiem. Pan wie, co było na placu Saskim? Na placu Saskim była cerkiew św. Aleksandra, która przez Polaków została rozebrana. Amerykański dziennikarz piszący to i nieznający polskich realiów mówił, że Polacy zwariowali, niszczą jeden z najpiękniejszych budynków Warszawy. A Polacy nie zwariowali. Po prostu to był symbol niewoli, który się wznosił nad Polską.
– To się często przypominało a propos Pałacu Stalina, który też powinien być rozebrany, a przynajmniej zmieniony.
– Maciej Słomczyński w liście do Ewy Otwinowskiej z 1955 roku, wspominał zachwyt towarzyszy albańskich nad nowo wzniesionym Pałacem Kultury i proponował, aby w ramach pogłębiania przyjaźni polsko-albańskiej oddać towarzyszom albańskim ten obiekt w prezencie, jak im się tak bardzo podoba.
– Wróćmy do wystawy. Skąd te fotogramy?
– Przede wszystkim kupowałem na aukcjach.
– Czy w ogóle dużo jest zdjęć z okresu okupacji? Głównie to są zdjęcia robione przez żołnierzy niemieckich?
– Głównie tak, ale nie tylko, bo polscy fotografowie, tacy jak Henryk Śmigacz, Edward Fikus, Jan Ryś, Sylwester „Kris” Braun oczywiście wzięli swoje aparaty fotograficzne i fotografowali zniszczone miasto.
Jest to niesamowita historia, bo wielu z nich straciło w ten sposób życie, bo np. Jan Ryś został zamordowany przez Niemców, tak samo Śmigacz. Fikus przeżył trzy obozy koncentracyjne. I te fotografie były szmuglowane przez pracowników dyplomatycznych zaprzyjaźnionych ambasad – to byli ludzie, ludzie się liczyli – do Budapesztu, do Rumunii, do Bułgarii i stamtąd do polskiego rządu we Francji na przykład. Te książki, które są prezentowane, jedna wydana we Francji, druga w Anglii, zawierają zdjęcia wysłane do rządu polskiego zrobione przez polskich fotografów. Niemcy w swoich albumach mieli też część tych polskich fotografii. Ponieważ były one również rozprowadzane w sieci kolportażu ulicznego, chłopcy biegali z torbami i sprzedawali Niemcom. Niemcy uważali to za atrakcję turystyczną. Mam zdjęcie – jedyne chyba, które istnieje – takiego chłopca, który stoi na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich i sprzedaje Niemcom pocztówki. Jest to opisane przez Niemca, że kupuje te pocztówki. I nawet mam te, które kupił 1 maja 1940 roku.
– Skąd pana sentyment do Warszawy?
– Jestem warszawiakiem.
– To wystarcza jako odpowiedź?
– A poza tym jest jeszcze inna sprawa. Tak jestem skonstruowany prawdopodobnie, że uważam, że te sprawy są ważne i potrzebne, a szczególnie tutaj. Uważam, że rolą Polonii jest również edukacja. Edukacja Kanadyjczyków, edukacja społeczeństwa, w którym jesteśmy, żeby nas trochę lepiej poznali i wiedzieli, jakie wartości tutaj przynosimy i przynieśliśmy, jaki wkład mieliśmy.
Te historie naszej okupacji, walki o wolność, zniszczeń, co się stało w naszym kraju, są generalnie nieznane. Ale sytuacja zaczyna być lepsza, bo na przykład po naprawdę kilku wystawach, które zrobiłem w London w Ontario, tam już te elity, bo w bibliotece to są elity – już bardzo dobrze znają historię Polski, tę wojenną.
– Czyli to jest rola, żebyśmy naszych sąsiadów, naszych współpracowników, szefów czasem, albo i pracowników, z dumą informowali o naszym dziedzictwie.
– Tak. To jest cel. Nawet otrzymałem taki wpis, jak wystawiałem wystawę w Cherryhill Village Mall w bibliotece w London – miałem tam kilka pokazów tej wystawy – napisał jeden Kanadyjczyk, że w tej wystawie „widać dumę z twojego kraju, z historii kraju”.
http://www.goniec24.com/goniec-turystyka/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=3934#sigProIdd84bfb15b7
– Co pan robi na co dzień, czym się pan zajmuje?
– Ja pracuję na co dzień w Canadian Mental Health Association, Middlesex, zajmuję się ludźmi, którzy cierpią na bardzo ciężkie choroby psychiczne, mieszkają w środowisku. Opracowuję dla nich plany rehabilitacyjne, wspólnie z nimi, i pomagam im w osiągnięciu ich celów życiowych i w tym, żeby się odnaleźli.
– A skąd pasja historyczna?
– Skończyłem tutaj Western University, kiedyś to był University of Western Ontario, antropologia, filozofia, z zamiłowania jestem historykiem, a poza tym przecież działałem w podziemiu, pracowałem w wydawnictwie Krąg już po stanie wojennym i wcześniej, i wydawałem książki. Prowadziłem drukarnię podziemną razem z Krzysztofem Tołłoczką. On był odpowiedzialny za całość, ja byłem odpowiedzialny za produkcję z małego offsetu.
– Nie sądzi pan, że za mało interesujemy się historią, że bylibyśmy o wiele mądrzejsi, gdybyśmy historię znali dobrze, że nie dalibyśmy sobą tak manipulować?
– Historia jest bardzo ważna. Jak powiedziałem przy innej okazji, w poezji antycznej zachowały się takie przekazy, że kiedy podróżny przybywał do greckiego domu, to mu zadawano trzy pytania: jak się nazywasz, jaki jest twój ród, skąd przychodzisz i jakie masz plany. I najważniejszym pytaniem to było to pytanie o historię, o tożsamość. A szczególnie jest to ważne, może nie tyle nawet dla tego, który przyjmuje gościa, ale dla tego gościa, jeżeli on się chce osiedlić i zostać w kraju, do którego przybył. Bo to jest pytanie, skąd on przybył, jaka jest moja sytuacja tutaj, wśród innych ludzi, co ja tutaj przynoszę. To są szalenie ważne wartości. A historia jest ważna, ponieważ ta historia w tej chwili... Argumenty historyczne, w ogóle, w polityce, są szalenie ważne, i dlatego nasza historia musi być pisana i opowiadana przez nas samych.
– Nikt inny jej tak nie opowie.
– Tak, bo nikt inny jej tak nie opowie. W wielu pracach, nawet napisanych z sympatią o Polsce, jest bardzo wiele stereotypów, bardzo wiele nieścisłości. Nawet z dobrymi intencjami, pojawiają się prace, które to mają. Dlaczego? Dlatego że jest kanon książek, to są tak zwane drugie źródła, wtórne źródła historyczne, to nie są świadkowie, to już ktoś to napisał. I jeżeli ktoś chce napisać jakąś pracę, to bierze z półki, o, to jest autorytet, to ja wezmę te książki i coś dołożę. Na tym to polega, na tym polega powielanie pewnych stereotypów również i pewnych opinii historycznych.
– Nie ma dostępu do opowieści rodzinnych, przekazu rodzinnego, doświadczenia.
– I do literatury w obcym języku, bo niewielu autorów, którzy piszą na temat Polski, zna język polski i nie mają dostępu do dorobku polskich historyków, zarówno emigracyjnych, jak i historyków, którzy są w kraju, do nowych badań itd.; które są wydawane w języku polskim i nie mają żadnego przebicia, ponieważ jest to bariera językowa, w nauce bardzo ważna.
– Co dalej z wystawą? Wystawa zaistniała od 2013 roku w sumie, oglądałem ją z panem kiedyś w parku Paderewskiego. No ale pierwszy raz jest w takim miejscu dosyć prominentnym?
– Nie, była pokazywana w centralnej bibliotece w London dwa razy, w Mississaudze, z Muzeum Warszawy, z Muzeum Katyńskim, z Centralnym Archiwum Wojskowym, z Muzeum Niepodległości, ale w tym miejscu mają wspaniałą ścianę, że tę wystawę mogłem rozłożyć na całej ścianie i doskonale widać. Mogłem umieścić te fotografie, duże powiększenia, pojedynczo. To jest naprawdę bardzo cenne, bo zwykle nie mam tyle miejsca. To jest naprawdę wspaniałe miejsce ta biblioteka.
– Stąd jeszcze gdzieś będzie prezentowana wystawa, są jakieś plany?
– Oczywiście. Mam mnóstwo planów. W tej chwili otworzyłem w Hamilton wystawę „Canadian Aviators” – o lotnikach niosących pomoc dla Powstania Warszawskiego. Ta wystawa będzie przynajmniej trzy razy pokazywana, już mam lokalizację w przyszłym roku w Kanadzie. Do tego dochodzi ta wystawa, a jeszcze będzie następna wystawa, która jest projektowana, na 150-lecie Kanady. Może nie będę o tym mówił teraz, bo to są jeszcze plany, więc z planami jest tak, albo się zrealizują, albo nie.
– Czy ma pan jakąś pomoc z Polski?
– Pomoc z Polski ogranicza się w tej chwili do kontaktów. Mam kontakty, to jest symbioza, bo ja również oferuję moje zbiory w Polsce, więc mam kontakty z muzealnikami, mam kontakty z Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie, bardzo miłe i owocne, wieloletnie, z Muzeum Warszawy, z Muzeum Katyńskim, z Centralnym Archiwum Wojskowym, z Muzeum Niepodległości. Pracuję nad wieloma sprawami. I z IPN-em, których wystawy tu również pokazuję. Ostatnio zorganizowałem w London wystawę „Polska Walcząca”, wspaniała wystawa, naprawdę pięknie zaprezentowana, i przyszli politycy kanadyjscy, był pan Peter Fragiskatos. I to jest właśnie sens tego, co się robi.
Proszę posłuchać, miałem wykład o polskich stratach wojennych, jak wyglądała okupacja. Mówiłem o Polsce Walczącej, mówiłem im, jaka była okupacja w Polsce, jak ona wyglądała, żeby zrozumieli, co to była walka w Polsce. I pan Fragiskatos podszedł później. Jak skończyłem mówić, kiwał głową, potakiwał i potakiwał z głębokim zrozumieniem. Potem podszedł do tablicy nie tej Polska Walcząca, ale Polska okupowana, zrobił zdjęcie i umieścił to na swoim Twitterze, mówiąc, że to jest wystawa, na którą on poleca, żeby przyjść. To jest sukces. Paul Takala, dyrektor biblioteki centralnej w Hamilton, napisał do mnie list, list dla mnie „żelazny”. Napisał tak, że ta wystawa ich szalenie poruszyła.
– Mówi pan o tej wystawie, czy o okupacji?
– Nie, o wystawie w Hamilton, „Canadian Aviators Help Warsaw During Uprising 44”. I powiedział tak „this exhibit connects Canadians with the tremendous suffering and courage that Polish people displayed in the Warsaw Uprising and throughout the world. This is the story that needs to be told. If you are planning to show it in other libraries in Canada and need help please call me”.
– To są wielkie sukcesy. Dopiero jak się tu mieszka, to się je rozumie. Wspomniał pan o polityce i historii w dzisiejszych czasach, tzw. polityka historyczna...
– To jest polityka historyczna.
– ...Polityka historyczna realizowana również przez narody nieprzychylne nam, wymaga właśnie naszego ujęcia, żebyśmy mieli własną politykę historyczną i pokazywali historię z jej perspektywy. Bardzo często zarzutów stawianych Polakom ludzie nie są w stanie umiejscowić. Na przykład taki zarzut, że Polacy nie uratowali tylu Żydów, co Holendrzy czy Duńczycy – w takiej sytuacji ci ludzie nie wiedzą, o czym mówią, nie wiedzą, jak wyglądała okupacja, nie znają historii po prostu.
– Mam dokładnie taką samą opinię jak pan. Ludzie, którzy mieszkają tutaj, nie przeżyli wojny w Europie, nie wiedzą, jak ona wyglądała, nie wiedzą, jakie były realia okupacyjne, i dlatego te wystawy, które tutaj przychodzą z Polski, które trzeba pokazywać, i taka wystawa jak ta, one są proaktywne, one edukują społeczeństwo. Bo po obejrzeniu takiej wystawy... Dam panu przykład. W London, kiedy wystawiałem i miałem wykład, podszedł do mnie pracownik biblioteki i powiedział: Roman, ja pierwszy raz dowiedziałem się wreszcie, dlaczego Polska została komunistyczna. Bo wiesz, czytałem różne artykuły, ale nie miałem takiego pełnego obrazu.
To jest ważne, to trzeba przekazywać. Przede wszystkim trzeba edukować.
– Edukować elity.
– Edukować elity, bo to one są odpowiedzialne za przekaz informacyjny, uczą studentów...
– Dziennikarzy, reżyserów filmowych...
– Tak, ale również profesorów uniwersytetów. Na moje wystawy – mam wpisy – przychodzi profesor, autor książek, Jonathan Vance, autorytet ds. historii I wojny światowej, bardzo znana osoba, i był również prof. Iarocci, napisał o wystawie, że to jest „very revealing display”, revealing to znaczy, że czegoś się dowiedział.
W ten sposób trzeba robić, trzeba z tym docierać do opiniotwórczych środowisk kanadyjskich.
– Bardzo dziękuję i gratuluję.
Niech nie tylko szum jeziora opowiada historię o żołnierzach w Niagara-on-the-Lake…
Napisane przez Marta Juza-Jakubowska, Alicja DębowskaPierwsza wojna światowa zakończyła się 11 listopada 1918 roku o godzinie 11.00. Oznaczało to również nowy, kolejny już podział ziem Europy.
Wpływ na ten podział miało wiele różnych czynników. Jednym z nich było istnienie armii polskiej. Już bowiem w 1914 we Francji Komitet Narodowy Polski na czele z Romanem Dmowskim zaczął zabiegać o pozwolenie na zorganizowanie wojska polskiego. Wojsko to początkowo dowodzone było przez Francuzów, a we wrześniu 1918 roku zostało przekształcone w samodzielną Armię Polską, której dowódcą został generał Józef Haller. Tak więc na mapie Europy nie było jeszcze Polski, ale istniała już jej potężna Błękitna Armia składająca się z doskonale wyszkolonych jednostek. Jej główny trzon stanowili żołnierze z Niagara-on-the-Lake. Żołnierze z Ameryki wyróżniali się nie tylko dobrym przygotowaniem, ale również patriotyczną postawą wyrażającą się w utożsamianiu się z polskim, a nie francuskim wojskiem. Błękitna Armia stanęła na straży wschodnich i zachodnich granic Polski w trudnych momentach odrodzenia się państwa polskiego po okresie zaborów.
Czy nakaz deportacyjny można odroczyć? I czy można się odwoływać od decyzji deportacyjnej?
Istnieją różne nakazy deportacyjne, dobrowolne i przymusowe. Niektóre zakazują powrotu do Kanady przez jeden lub dwa lata, niektóre – te najsurowsze, zakazują powrotu do Kanady dożywotnio. Nakaz dożywotni można jednak prawnie anulować, występując z podaniem o zezwolenie na powrót, jeśli są ku temu poważne powody. Istnieją różne opcje prawne, by walczyć o pozostanie kogoś w Kanadzie, nawet w przypadku wydania przez urząd decyzji deportacyjnej.
Wiele osób, które podejmują się zatrudnienia bez autoryzacji lub które mieszkają w Kanadzie bez ważnego statusu, lub także osoby spodziewające się decyzji negatywnej, obawia się nakazu deportacyjnego. Słowo deportacja kojarzy się niektórym z przymusowym wylotem, ale w praktyce imigracyjnej decyzja urzędnika nie jest ostateczna.
Zacznijmy od tego, że proces deportacyjny w wielu przypadkach może być długotrwały. Jeśli ktoś nie jest aresztowany lub jeśli inna osoba nie zaraportuje łamiącego prawo imigracyjne, najczęściej urząd wysyła list z prośbą o stawienie się na rozmowę. W czasie rozmowy urzędnik czyta specjalny raport, informując taką osobę, iż nie ma prawa pozostania w Kanadzie ze względu na złamanie prawa imigracyjnego, brak statusu itp. Warto także odróżnić urzędy-instytucje zajmujące się imigracyjnym prawem porządkowym. Urząd imigracyjny może wezwać na rozmowę, ale urząd imigracyjny nie deportuje imigrantów. Urzędem, który posiada prawną moc egzekwowania nakazów deportacyjnych, jest Canadian Border Services Agency (CBSA), czyli straż graniczna, a zatem urzędnicy, jakich spotykamy na granicy. W sytuacji otrzymania wezwania do urzędu imigracyjnego powinni się państwo skontaktować ze specjalistą, aby zobaczyć, czego dotyczy takie wezwanie i czy są szanse odroczenia, lub nawet odwołania się od tej decyzji.
Co zatem zrobić w sytuacji otrzymania nakazu opuszczenia Kanady? Możliwości opóźnienia deportacji oraz odwołania się w kanadyjskim sądzie zależą od indywidualnej sytuacji imigranta. Na przykład, jeśli ktoś złożyła wcześniej podanie o łączenie rodzin z terenu Kanady i udokumentuje, że sprawa jest już w toku, istnieje szansa na odroczenie deportacji. Podobnie osoby, które ubiegają się o pobyt stały w programie humanitarnym – istnieje możliwość poproszenia o opóźnienie deportacji i otrzymania zezwolenia na dokończenie sprawy pobytowej. Jeśli pierwszy etap podania imigracyjnego zakończy się pozytywnym zatwierdzeniem tzw. gruntów humanitarnych, wówczas deportacja jest wstrzymywana, natomiast otrzymanie pobytu stałego jakby automatycznie anuluje nakazy deportacyjne. Wyjątkiem mogą być np. niektóre osoby posiadające rekord kryminalny.
W swojej praktyce spotkałam się także z sytuacja, w której sam urzędnik CBSA odraczał deportację bez żadnej specjalnej prośby, by ktoś mógł zakończyć sprawę stałej rezydencji na terenie Kanady. Podania imigracyjne złożone poza Kanadą nie są powodem opóźnienia czy odwołania deportacyjnego, chyba że ktoś otrzyma już finalną, pozytywną decyzję, podobnie jak w przypadku spraw prowadzonych na terenie Kanady. Oczywiście nie zawsze urząd CBSA lub sąd apelacyjny przychyla się do prośby o oddalenie deportacji, warto jednak wiedzieć, jakie są opcje i prawa imigranta. Niektóre osoby tracą szanse na powrót czy pobyt stały, opuszczając Kanadę, gdyż jedyną ich szansą jest np. podanie humanitarne. Prawo imigracyjne narzuca na urzędników imigracyjnych obowiązek rozpatrzenia i uwzględnienia powodów humanitarnych (np. dobro dziecka wychowywanego lub urodzonego w Kanadzie) tylko na terenie Kanady. Urząd poza Kanadą nie musi do takiej prośby się przychylić i często względy humanitarne nie są brane pod uwagę, dopiero w sprawach drugiej instancji.
Osoby posiadające pobyt stały powinny wiedzieć, że ich pobyt może być odebrany i nakaz deportacyjny może zostać wydany w przypadku odebrania stałej rezydencji lub w przypadku popełnienia wykroczenia kryminalnego. Dlatego jeśli można wystąpić o kanadyjskie obywatelstwo, lepiej to zrobić jak najszybciej.
Izabela Embalo
licencjonowany doradca
Osoby zainteresowane imigracją prosimy o kontakt: 416-5152022, Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
www.emigracjakanada.net
Kierowców nadal brakuje
Napisane przez Katarzyna Nowosielska-AugustyniakWedług statystyk ministerstwa edukacji trzy miesiące po rozpoczęciu roku szkolnego na terenie GTA wciąż brakuje kierowców autobusów szkolnych i 5006 uczniów ma problemy z dotarciem na lekcje. Ministerstwo wymaga od firm zajmujących się dowozem uczniów do szkół składania cotygodniowych raportów. Ostatnie dane pochodzą z 1 listopada. Na 43 trasach brakuje kierowców, a dowóz uczniów zaburzony jest na 183. Uczniowie muszą dłużej czekać na autobus i są wożeni okrężnymi drogami. Czasem kierowcy muszą jeździć wiele razy na kilku trasach.
W środę rano Toronto Student Transportation Group miało 57 opóźnień do 60 minut, Student Transportation of Peel Region – 77.
Sytuacja stopniowo się poprawia. Trwa nabór i szkolenia kierowców. Kierowcy twierdzą, że stawki są za niskie (12-16 dol. za godzinę), nie otrzymują wynagrodzenia za czas poświęcony na czynności obsługowe, a także za dojazd na trasy lub powrót z nich.
Do biura ontaryjskiego rzecznika praw obywatelskich od września wpłynęło ponad 100 skarg. Rzecznik oficjalnie rozpoczął dochodzenie w sprawie.